30 października 2008

Jeszcze o nauczycielach

Nie tylko ja uważam, że nauczyciele nie są wystarczająco doceniani. Mądry człowiek cytowany w artykule gazety.pl:

Jerzy Wiśniewski, ekspert z Centrum Analiz Społeczno-Ekonomicznych, komentuje: - Niepokoi mnie fakt, że pozycja polskich nauczycieli w tym rankingu na przestrzeni lat spada. Pensje mają przecież wpływ na podniesienie atrakcyjności zawodu, a co za tym idzie, na dobór do zawodu lepszych kandydatów. Z kolei z innych europejskich raportów wynika, że to właśnie kompetencje i predyspozycje nauczyciela mają bezpośredni wpływ na sukces edukacyjny jego uczniów. Jeśli więc chcemy dbać o naszych uczniów, musimy wreszcie dowartościować naszych nauczycieli.
Właśnie.

Cały artykuł znajduje się tutaj: http://wyborcza.pl/1,75478,5863610,Dola_polskiego_nauczyciela.html

24 października 2008

Trzy spojrzenia na Amy Winehouse

Ujęcie pierwsze

Pierwszy raz o Amy usłyszałem w wakacje rok temu, w Anglii – w rozmaitych gazetach typu Metro (taki sam format, jak nasze krakowskie, czyli codzienna gazeta rozdawana w autobusach i na przystankach) czytałem ciągle o jej kolejnych ekscesach i procesach – jak to ją złapali na jeździe po pijaku, albo na handlowaniu czy posiadaniu twardych narkotyków, czy wysyłali na przymusową rehabilitację. Na dodatek na zdjęciach wyglądała jak skrzyżowanie Janice Litman Goralnik z Marylin Mansonem, a ja zachodziłem w głowę, czemu się tak wszyscy podniecają tą najbrzydszą z kobiet świata, i czym ona w ogóle się zajmuje, jak nie rozbija samochodów albo nie handluje kokainą?

Generalnie – przypiąłem jej etykietkę dodopodobną, czyli skandalistki, która nie ma - oprócz skandali – nic do zaoferowania. Doda przynajmniej ba biust.

Ujęcie drugie

Dopiero po powrocie zobaczyłem w Krakowie kilka plakatów (pierwszy – pamiętam dokładnie – na bloku przy Kapelance), na których reklamowana jest nowa płyta Amy Winehouse – i wtedy się dowiedziałem, że ta pani śpiewa. Ale etykietka zrobiła swoje, i jakoś nie paliłem się do tego, żeby sprawdzić, jak ten twór sobie w owej dziedzinie radzi. Etykietka działała do tego stopnia, że jak się dowiedziałem, że Amy ma zaśpiewać piosenkę do nowego Bonda ("Quantum of Solace"), poważnie się przeraziłem.

A potem usłyszałem z dwóch-trzech zaufanych (pozdrowienia dla Gosi :) źródeł, że babka jednak fajnie śpiewa i powinienem jej posłuchać. Postanowiłem więc dać jej szansę.

Ujęcie trzecie

Najprościej było ją oczywiście znaleźć na youtube, i wtedy okazało się nie tylko, że babka jest naprawdę świetna, ale też – że ze dwa jej kawałki słyszałem już we fragmentach kilkakrotnie, w jakimś grający w tle radio (bo sam radia nie słucham aktywnie). Szczególnie bardzo fajny, trąbkowy motyw z "You Know I'm No Good" (ok. 2'30), który bezwiednie nuciłem długo po tym, jak go usłyszałem. Po prostu nigdy, słysząc je, nie przyszło mi na myśl, że to może być Amy, bo brzmiało to muzycznie jak utwór rythm and bluesowy z lat 60-tych czy 70-tych (ten klasyczny, a nie ten współczesny szit pt. "czarne laski melorecytują przy kiepskiej nie-muzyce"), a wokalnie – jakby śpiewała to jakaś wielka Murzynka, w stylu Glorii Gaynor, Niny Simone czy Shirley Bassey.

Dorwałem więc jej dwie płyty ("Frank" z 2003 i "Back to Black" z 2006) i zasłuchuję się w nie ciągle – częściej, niż w nową Marię Peszek i Pendragona razem wziętych. Głos Amy ma niesamowity, co na dobrą sprawę nie jest zaskakujące – gdyby wrócić jeszcze do Janice, która przecież swoim głosem specjalnie tak grała, żeby być irytująca, ale prawda jest taka, że gdyby przyszło jej do głowy śpiewać, to pewnie brzmiałaby tak, jak brzmi Amy. A muzycznie – jak pisałem: prawdziwy, klasyczny, świetny rythm'n'blues, który naprawdę przywodzi na myśl piosenki z wczesnych Bondów. I teraz mam pewność, że mimo mojego kręcenia nosem, piosenka Amy do "Quantum of Solace" byłaby na pewno świetna. Zresztą – nawet nie musiałaby pisać nowej, bo każdy jej kawałek byłby lepszy, niż to, co wypłodzili Alicia Keys i Jack White...

23 października 2008

"W pokoju obok roboty się posuwają."

Pokój Javy = w porywach do 12 chłopa = dużo, dużo testosteronu = niewybredne żarty.

A najśmieszniejsze, gdy niezamierzone.

Przed chwilą Kamil nas rozwalił tekstem: "Czemu zawsze jest tak, że jak się porno ogląda, to coś się w kompie pierdoli...?"

18 października 2008

Madrugada Selftitled

Niedawno pisałem o Madrugadzie jako o Najlepszym Zespole Świata, a teraz, po paru tygodniach słuchania, przyszła pora na recenzję ich najnowszej płyty, zatytułowanej właśnie "Madrugada".

Generalnie – jest to typowa jakość dla tego zespołu, czyli, innymi słowy, album jest bardzo, bardzo dobry. Jest, niestety, krótszy niż poprzednie – tylko dziewięć utworów, ale, jak zwykle, nie ma wśród nich żadnego słabego, a nawet – żadnego średniego. Wszystkie młócą, każdy na swój sposób.

Pierwszy singiel z płyty, "Look Away Lucifer" jest bardzo Nicko-Cave'owy – posłuchajcie piosenki i wokalu Siverta i postawcie go obok choćby tytułowego utworu z najnowszej płyty Nicka Cave'a and the Bad Seeds "Dig, Lazarus, Dig!!!" (swoją drogą – świetny teledysk, a Cave z wąsami jest nie do poznania ;), a teledysk do tej piosenki porównajcie z teledyskami do "Lovermana" i "Red Right Hand".

Potężnym utworem jest też mocny, rockowy "The Hour of the Wolf", ponadto mamy bardzo dobry, otwierający "Whatever Happened To You?" i podobny "What's On Your Mind?". Jest też bardzo spokojny utwór "Honey Bee" i ballada "Valley of Deception" – najsłabszy kawałek płyty, ale też bardzo ładny. Świetne są za to długie i nastrojowe "New Woman / New Man" i "Highway of Light" – w tym ostatnim naprawdę można aż zatonąć, przypomina nastrojem utwory z pierwszej płyty Madrugady, te, które idealnie nadają się do nocnej jazdy autostradą ("Sirens", "Strange Colour Blue").

Na koniec mamy zamykający płytę utwór "Our Time Won't Live That Long" jest pierwszym i jedynym utworem Madrugady z wokalem świętej pamięci Roberta Burasa, i naprawdę brzmi lepiej, niż gdyby śpiewał to – z całym, rzecz jasna, szacunkiem dla frontmana grupy – Sivert Hoyem.

Podsumowując – tylko powtórzę. Piękna płyta, dokładnie spełnia wszelkie pokładane w niej nadzieje i na pewno spodoba się wszystkim fanom zarówno Madrugady, jak i podobnych klimatów, przede wszystkim Nicka Cave'a.

17 października 2008

Java Developer’s Day 2008

Ach, moja pierwsza konferencja w życiu :) A przynajmniej pierwsza, w której uczestniczyłem jako słuchacz, a nie jako techniczny (bo tych było kilkanaście, w czasach, jak mój ojciec jeszcze się zajmował nagłośnieniami). To była miła odmiana – wreszcie móc posłuchać, co mówią, a nie tylko nosić głośniki ;)

Na wejściówkę zapracowałem sobie napisaniem artykułu, i dlatego z całkiem pokaźną ekipą z JCommerce'u oraz ze spotkanym tam Lukiem mogliśmy zebrać tonę materiałów promocyjnych od Sabre, JBossa i ABG, najeść się ciastek i owoców, napić kawy, herbaty i obrzydliwych, gazowanych napojów owocowych i wypełnić parę ankiet. Ach, no i posłuchać paru wykładów ;)

Najciekawsze, stanowczo, były keynote'y zagranicznych gości na początku i na końcu konferencji. Ted Neward opowiadał o przyszłości programowania, a dokładniej – rozwoju języków programowania, i dlaczego programiści-praktycy nie potrafią dogadać się z akademikami, oraz - dlaczego powinni, a Neal Ford mówił na trochę podobny temat, a dokładniej o DSL (Domain-Specific Languages) – naprawdę, arcyciekawe tematy, a umiejętności prezentacji tych panów zrobiły na mnie i moim fellow toastmasterze Łukaszu niemałe wrażenie :)

Trzecim najlepszym prelegentem był także zagraniczny gość, Adam Bien, który opowiadał o nadchodzącym JEE 6, a przy tej okazji – o najlepszych i najgorszych praktykach programowania na tej platformie. Opowiadał o EJB 3.1, wieszczył zgon XMLa i wzorców projektowych DAO i DTO. Poza tym zaprezentował narzędzia i umiejętności programowania, pisząc na naszych oczach, w czasie rzeczywistym, prostą aplikację webową – może to nic nadzwyczajnego, ale wszystko działało perfekcyjnie, czego nie można powiedzieć o ostatnim wykładzie konferencji, na którym Jacek Laskowski prezentował OSGi i Spring Dynamic Modules, i gdy próbował zaprezentować go w akcji, narzędzia odmówiły mu posłuszeństwa i nie działały, jak powinny oraz działały, gdy nie powinny. "Mieliście taką sytuację, że przynosicie klientowi gotową aplikację i czekacie, aż on podpisze czek, a on stwierdza, że chce ją zobaczyć w działaniu, i wtedy nic nie działa?" – spytał publiczności. Stwierdziłem, że miałem tak wielokrotnie, tylko nie chodziło o czek, a o ocenę w indeksie ;)

Ostatnim ciekawym wykładem był Szymon Brandys z IBMa, opowiadający o przyszłości platformy Eclipse (nie tylko IDE do Javy), czyli projektu, istniejącego pod kryptonimem E4. Z pozostałych na jednym spałem (Jarosław Błąd opowiadał o monitorowaniu serwerów aplikacyjnych J2EE), a z drugiego niewiele zrozumiałem (Manik Surtani z JBossa opowiadał o rozproszonym cache'owaniu), a trzeci był fatalnie tragiczny – Jan Pieczykolan z już-nie-DRQ miał opowiadać o JAIN SLEE, a zamiast tego przez pół wykładu bredził o fuzji jego firmy z ABG i generalnie robił jedną wielką reklamę, jaka to ich firma nie jest zajebista.

Generalnie – fajna rzecz taka konferencja. Podobna ekipa ma w tym samym miejscu, w marcu 2009 zorganizować nową imprezę, 4developers. Ma to być konferencja dla programistów przez programistów i będzie podzielona na cztery niezależne ścieżki: Java, .NET i C#, Zarządzenie projektami IT oraz Skalowanie serwisów WWW. Na pewno spróbuję się tam dostać, podobnie jak na przyszłoroczną edycję JDD.


Dzień nauczyciela - appendix

Żeby nie było, że bluzgam bez powodu i bez sensu:

http://www.pardon.pl/artykul/6541/_/15#komentarz_1337090

Kurwa mać.

15 października 2008

Dzień nauczyciela

Dzisiaj dzień nauczyciela, a ja po raz kolejny musiałem wysłuchiwać utyskiwań, jak to oni mają zajebiście, że po siedmiu latach pracy mogą sobie wziąć urlop zdrowotny i przez rok "siedzieć na dupie i się obijać".

Ostatnimi czasy coraz częściej zdarza mi się słyszeć podobne dyskusje, i bierze mnie coraz większy szlag, i akurat dzisiaj – w dniu ich święta – postanowiłem głośno powiedzieć, co o takich spostrzeżeniach myślę. Nie dlatego, że moja dziewczyna jest nauczycielką i takie kwestie w nią godzą, a więc godzą we mnie, ale dlatego, że moja dziewczyna jest nauczycielką i ja po prostu widzę, jak to jest.

Przede wszystkim – nic mnie tak nie wkurwia, jak ci ludzie, którzy mają jakąś Świetnie Płatną Robotę, Płacą Podatki, Kupują Mieszkania, są Prawowitymi Obywatelami i generalnie pozjadali wszystkie rozumy, uważając, że tylko ich praca jest ważna, a wszyscy inni, jak im się nie podoba sprzątanie, pielęgnowanie, wywożenie śmieci czy nauczanie, niech się przekwalifikują i zostaną np. informatykami. Jasne. Wszyscy mogą się przekwalifikować, nauczyć pisać programy czy administrować projektami, ale powiedzcie mi (a są wśród tych pieprzonych mądrali osoby znajome, które – mam nadzieję – te słowa przeczytają) – kto będzie wtedy pielęgnował, wywoził śmieci czy sprzątał? I kto będzie nauczał Wasze dzieci i wychowywał przyszłe pokolenie Prawowitych Obywateli?

To, co powinni zrobić nauczyciele, żeby pokazać, że naprawdę mają znaczenie, to zastrajkować. I ja nie mówię o jakimś tygodniu czy dwóch. Ja mówię o roku, trzech, pięciu. Niech ci wszyscy pieprzeni mądrale zobaczą, jak to jest bez nauczycieli. A nawet – niech sami choć na miesiąc spróbują pójść do szkoły nauczać. Dowolnego przedmiotu. Musieć przez 18 godzin w tygodniu ("och, tak im dobrze, leniom, pracują ponad dwa razy mniej niż ja, och, och!") kontrolować trzydziestkę rozwrzeszczanych bachorów, spróbować ich przekrzyczeć (niech mi ktoś kurwa jeszcze raz powie, że choroba zawodowa nauczycieli to mit, to mu własnoręcznie wyrwę struny głosowe), jednocześnie ich wychowując (bo przecież pieprzeni rodzice często na szkołę zwalają obowiązek wychowania dzieci na porządnych ludzi, a sami w domu ich sadzają przed telewizorem i generalnie mają w dupie) oraz, rzecz jasna, starając się im wbić do głowy jakąś wiedzę. A potem, w domu, przygotowywać konspekty lekcji, opracowywać plany wynikowe i sprawdzać zadania, sprawdziany, kartkówki – i wtedy powiedzcie, jak mają lekko. Wtedy zobaczą, jaką bzdurą jest, że nauczyciel pracuje 18 godzin w tygodniu. O użeraniu się z rodzicami-idiotami, którzy na nauczycieli zwalają wszelką winę za niepowodzenie swoich zajebiście leniwych pociech nawet nie wspominam.

Chcecie dobrych nauczycieli? To ich, kurwa, doceńcie! Narzekacie na nauczycieli-darmozjadów? To zamiast im ograniczać prawa, zabierać przywileje, odcinać zarobki – doceńcie ich! Pokażcie im, że są ważni, a wtedy będą lepiej pracować, bo jebanym naukowym faktem jest, że człowiek doceniony lepiej pracuje. Doskonale to wiecie – zarabiacie kasę, o jakiej nauczyciel z 30-letnim stażem może tylko pomarzyć, pniecie się po szczeblach kariery i wiecie, jak to fajnie awansować, dostać nagrodę, służbowy samochód i komórkę, i zaraz Wam się chce lepiej pracować. Gadające głowy, zamiast pierdolić się z szóstoklasistami i wykonywać kolejne, wielkie acz całkowicie bezcelowe reformy edukacji niech znajdą sensowne metody rozpoznawania i nagradzania dobrych nauczycieli oraz dyscyplinowania tych niedobrych, zamiast jechać po wszystkich jak leci, że są darmozjadami i leniami, i jeszcze ich przybijać do podłogi, odbierając im tych kilka nędznych przywilejów, jak wspomniany urlop zdrowotny.

Bo jak tak dalej pójdzie, drodzy mądrale, wszyscy wy zjadacze rozumów, Poważni Obywatele Płacący Podatki i Wymagający Od Wszystkich Wokoło, to nauczyciele się na Was wypną, czego wam, kurwa, z całego serca życzę. I będziecie mieć takich nauczycieli, na jakich zasłużyliście, czyli: żadnych, chujowych, albo Was samych – i zobaczymy, jak się w tej roli sprawdzicie.

Co się pewnie i tak nie stanie, bo nauczyciele z powołania – ci wspaniali pedagodzy, którzy w pracę nad nauczaniem i wychowywaniem dzieci wkładają całe serca, ci, którzy właśnie najbardziej powinni być cenieni, a są traktowani przez Was jak śmieci – pewnie nadal będą to robić z takim samym zapałem, jak dotychczas, zdzierając sobie struny głosowe za pensję głodową, słysząc zewsząd docinki, jakie to z nich obiboki i jak to im dobrze w życiu. Będą to robić – bo to kochają.

I za to oddanie, za to powołanie, za tą pracę i za to serce – należy ich właśnie bardzo docenić. Ale tak nie będzie. Bo Wam pasuje, że oni mają powołanie, i dlatego będziecie na nich dalej żerować, dalej ich dojeżdżać, dalej z nich wyciskać ile wlezie, nie dając nic w zamian – nawet szacunku, na jaki zasługują.

Spójrzcie, kurwa, na świat nieco dalej, niż na czubek własnego nosa. Dostrzeżcie, że nie ma zawodów mniej lub bardziej ważnych. Że sprzątacze, śmieciarze, pielęgniarki i nauczyciele nie są wcale od Was mniej ważni. Że bez nich Wasze poukładane Poważne Życia mogą się rozsypać.

Dostrzeżcie to i uszanujcie innych. Bo nie ma zawodów mniej ważnych. Ale są ważniejsze. I najważniejsze. A tacy właśnie są nauczyciele – bo szerzą wiedzę, bo wychowują następne pokolenia, bo, co by nie mówić, zapewniają nam przyszłość.

Więc bardzo Was wszystkich, kurwa, proszę: z szacunkiem do nauczycieli.

14 października 2008

Pure Pendragon

Na początek – artykuł z infomuzyki.pl, który w pierwszych słowach wspomina o tym, o czym ja wspominam nader często – o mamoniźmie. A dalej jest o tym, że muzyka pop zjada własny ogon, każdy zrzyna inspiruję się każdym i generalnie nie można nikogo posądzić o oryginalność.

A moja rada jest prosta – słuchajcie rocka progresywnego! Cechą przewodnią tego gatunku jest właśnie to, że tam powiedzieć o zespole A, że brzmi jak zespół B, nie jest komplementem, nawet, jeśli zespół B to genialni giganci. Tam każdy zespół musi znaleźć swoją drogę, swoje brzmienie, swój styl – i to nawet nie raz na zawsze, tylko nigdy nie ustawać w poszukiwaniach i nadal ewoluować i odkrywać. A ci, którzy powtarzają odkrycia innych, nie wnosząc nic nowego, nie są warci uwagi.

Wspominam o tym w kontekście wczorajszego koncertu. XaveX zadzwonił w piątek, że ma wolny bilet na poniedziałkowy koncert Pendragona w Katowicach. Finałowy, siódmy koncert polskiej części ich trasy po Europie, która jednocześnie jest trasą z okazji 30-lecia zespołu, a drugocześnie – promuje nową płytę, "Pure".

"Pure" nie słyszałem, tylko przed samym koncertem na Jutubie przesłuchałem dwa kawałki, żeby mieć jakieś pojęcie o nowym brzmieniu zespołu, bo od czasu poprzedniej, średniej "Believe" grupa nabyła nowego perkusistę oraz stała się cięższa w brzmieniu, bardziej rockowa, mniej muzyczno-pejzażowa (wspominałem kiedyś o tym, że wizualizacje piosenek Pendragona widzę zawsze jako monumentalne obrazy Ziemi z nieba – gór, lasów, rzek, pustyni... nie byłem taki daleki od prawdy – wiele wizualizacji na samym koncercie, np. utworu "A Man of Nomadic Traits" tak właśnie wyglądało). Za to Pendragona widziałem na koncercie już raz – siedem lat temu, w nieistniejącym już klubie Miasto Krakoff. Fenomenalny był to koncert – mimo, że promujący najnowszy (wtedy) krążek grupy – "Not of this World" – to jednak najwięcej utworów zagrali z ich opus magnum, jakim wciąż pozostaje dla mnie płyta z 1996 roku, "The Masquerade Overture", w tym absolutne piękny "Paintbox".

Wczorajszy koncert – pomijając dwa supporty, zespół dosyć znośny zespół Final Conflict i bardzo dobry Credo, żadnego z nich wcześniej nie znałem, a grają od dość dawna – był jednak zupełnie inny: zaczął się od mnóstwa utworów z właśnie owej nowej, nie znanej mi płyty, wielu utworów z rzeczonego "Believe" i wcześniejszych płyt i EPów, za którymi niespecjalnie przepadam i które niespecjalnie lubię. Zacząłem wtedy zazdrościć Viggenowi, który widział Pendragona dwa dni wcześniej, w sobotę, w Krakowie, i opowiadał, jakich to świetnych kawałków nie grali. Ale – i tu powracam do wspomnianego na wstępie mamonizmu – jeszcze kilka miesięcy temu bym żałował i marudził, że w 2001 roku było lepiej, ale że już się z tego leczę, to teraz po prostu chłonąłem, zapoznawałem się z utworami nowymi oraz na nowo spoglądałem na te stare a mniej znane – i dzięki temu mogłem w "Believe" dostrzec coś nowego, przez co trochę bardziej tą płytę polubiłem.

A druga część koncertu (wliczając w to ponad godzinne bisy) to już był totalny odjazd – nowy perkusista, Scott Higham, jest świetnym kolesiem, prawdziwą osobowością sceniczną, robi świetne miny, wspaniale się bawi i ma rewelacyjny kontakt z publicznością. Basista Peter Gee jest jak zwykle spokojny (wszyscy basiści są chyba spokojni – vide John Deacon ;), Clive Nolan rządzi klawiszami jak zwykle i choć dużo schudł, nadal jest Wielki, a Nick Barrett, w koszulce, spodniach trzy czwarte i z długimi włosami wyglądał jak nastolatek, który się dorwał do gitary. Chłopcy, choć grają od 30 lat, nadal mają mnóstwo młodzieńczej pasji...

No, a na bisach zagrali same wspaniałości – był przepiękny "King of the Castle", był klasyk "Master of Illusion", a na sam koniec – cały, ponaddwudziestominutowy "Queen of Hearts"...

Jeśli mam narzekać, to żałuję, że nie zagrali nic z pierwszej płyty "The Jewel" ani mojego najukochańszego ich utworu "Guardian of my Soul" (a ponoć jedno i drugie było dane zobaczyć Viggenowi w sobotę), ale to jest czepianie się – koncert był rewelacyjny, miał fantastyczny klimat i za nic nie chciał się skończyć – razem z supportami cała impreza trwała bite siedem godzin!

Nacykałem fotek, nakręciłem kilka filmików, ale i tak cały koncert był nagrywany i zostanie wydany na DVD – a że ja tej atmosfery nie chcę zapomnieć, to jak tylko wyjdzie, ja się na to rzucę :)


10 października 2008

Rysa. Powrót do formy.

Byliśmy dzisiaj w kinie, pierwszy raz od dawna z Anią i pierwszy raz od dawna nie na filmie fajowym czy zajebistym, tylko na filmie Dobrym. Czyli takim wartościowym, głębokim i takim, który po sobie coś w głowie zostawia, a nie jest tylko czystą, czasem głupią zabawą.

Filmem tym jest "Rysa" Michała Rosy, bardzo na czasie, gdy dookoła mamy różnych Bolków, agentów, donosicieli i współpracowników oraz niekończącą się, pieprzoną lustrację.

Z kina wyszedłem jak na skrzydłach – niezmiernie zadowolony, że wreszcie obejrzałem Dobry, Polski Film, pełen nadziei, że polskie kino jeszcze ma szanse wyjść na ludzi, no i oczarowany warsztatem: film jest zrobiony rewelacyjnie. Doskonałe zdjęcia, fantastyczni aktorzy, no i ten scenariusz... te dialogi – dokładnie takie, jak w takim filmie być powinny: zamiast przegadanych, kawa-na-ławę wyłożonych deklamacji mamy lakoniczne, przemyślane i – co najważniejsze – wieloznaczne wypowiedzi, które nigdy nie mówią wprost tego, co ze sobą niosą. Czysta perfekcja.

Wyszedłem więc oczarowany, ale gdy oczarowanie minęło, spadła na mnie z hukiem sama filmu treść. A ta jest ciężka. Jak to Ania ujęła, film jest "typowym mózgojebem", naprawdę maltretuje widza i wrzyna się w mózg tak bardzo, że nie daje o sobie długo zapomnieć. Błażej opowiadał, że gdy on na tym był, po seansie w Sali była martwa cisza, nikt się nie odzywał, nikt się nie ruszał... Nic dziwnego, naprawdę. Bardzo mocne i prawdziwe psychologiczne studium nieufności, separacji, depresji, wreszcie – sceny wypełnione tzw. "quiet desperation" – widzimy bohaterów w scenach, w których właściwie nic się nie dzieje, ale napięcie czuć bardzo mocno, i tylko czekamy, kiedy się zacznie, kiedy wybuchną, kiedy na ekranie rozpęta się piekło.

Czy się rozpętało – nie powiem. Tak samo, jak nie zdradzę końcówki, której zdradzić się nie da, bo jest otwarta i także wieloznaczna, co jest rewelacyjną decyzją scenarzysty i reżysera... Całość trzeba zobaczyć i przeżyć samemu, co bardzo polecam.

Naprawdę, tak dobrego filmu nie widziałem dawno.

07 października 2008

Bojkot Naszej Klasy

Ze wszystkich stron atakuje mnie bojkot Naszej Klasy - koledzy umieszczają w swoich galeriach natchnione odezwy i protesty, nawet gazeta.pl o tym pisała. Że sprzeciwiamy się komercjalizacji, że mamy prawo do informacji, że od tego się zaczyna itd. itp.

Komercjalizacja NK zaczęła się, według mnie, od wprowadzenia prezentów, które można ludziom wysyłać - coś podobnego ma Facebook, o ile się orientuję. I można się pluć, że to próba wydarcia pieniędzy od użytkowników, ale jak ktoś jest na tyle głupi, żeby płacić kasę za kawałek obrazka, to już jego sprawa - nikt ich przecież do niczego nie zmusza. Kupować z Telezakupach Mango też nikt nie zmusza.

A nowa usługa - abonament, która pozwala na oglądanie więcej niż 3 ostatnich gości na czyimś profilu - to też kolejna bzdura, bez której da się przecież żyć. Wcześniej i tak można było oglądać tylko 3 ostatnich gości, więc co tu się właściwie zmienia?

Dlatego nie rozumiem, po co tracić nerwy, skoro, jak mówią anglosasi, "you can't miss what you never had" - jeśli ktoś jest tak uzależniony od N-K, że koniecznie MUSI prowadzić kronikę gości albo wysyłać ludziom prezenty, albo ładować dziesięć zdjęć dziennie (bo zwiększony miesięczny transfer do galerii też jest płatny), to ja mu bardzo współczuję. Ale bojkotować niczego nie mam zamiaru, bo szkoda mi na to czasu.

Co innego, jak N-K zacznie wprowadzać jako płatne usługi rzeczy, które teraz są ogólnodostępne i darmowe. WTEDY im podziękuję.