30 czerwca 2008

Universal

Wiecie, po czym poznać genialne uniwersum? Nie, czekajcie, "genialne" nie jest dobrym słowem. Genialne uniwersum stworzył na przykład Tolkien we "Władcy Pierścieni" i innych swoich dziełach – było ono doskonale opisane, z bardzo dokładnie określoną kulturą, historią, mitologią – no, arcydzieło godne Nobla, naprawdę. Z tym, że przez to wszystko było ono dość hermetyczne, co odczułem dość mocno, gdy przyszło mi grać w RPG w świecie Śródziemia – ciężko było wymyślić i umieścić w tym świecie coś nowego, co by idealnie współgrało ze wszystkim innym, bez naruszania tych pięknych i bardzo skomplikowanych tolkienowskich fundamentów, a żeby naprawdę dobrze się tam czuć, należało najpierw poznać wszystkie te historie – znać na wylot nie tylko "Hobbita" i "Władcę Pierścieni", ale też cały "Silmarillion" i różne encyklopedyczne przewodniki. Dlatego też, choć świat Tolkiena jest bez wątpienia dziełem geniuszu, to nie o to mi chodzi.

Słowo, którego szukam, to "zajebisty". Po czym poznać zajebiste uniwersum? Przykładem takiego uniwersum są Gwiezdne Wojny, a oto, o co mi chodzi: na pewno nie nazwałbym Lucasa geniuszem, a to, co pokazał w pierwszym filmie z 1977 roku to w sumie nie było wiele – trzy planety (w tym jedna wybucha, zanim zdążymy jej się dokładnie przyjrzeć), jeden księżyc, jeden księżyc sztuczny (też wybucha, ale przynajmniej zdążymy go zwiedzić), kilkanaście różnych statków i różnych ras, plus zalążek mitologii Mocy i historii Republiki i rycerzy Jedi, którzy istnieli od ok. 25 tysiącleci. Tyle.

Tylko tyle, a jednak pobudziło to wyobraźnię dziesiątek, setek, tysięcy, milionów. Powstały kolejne filmy, książki, komiksy, gdy komputerowe, wreszcie – tysiące zwykłych ludzi dokładało swoje małe cząstki do tego świata podczas nieskrępowanych sesji RPG. I każdy, kto chciał, mógł umieścić w tym świecie nową planetę, nową rasę, nową legendę, nowy statek kosmiczny czy technologię. Niektórym wychodziło to lepiej (Zahn), innym gorzej (Anderson), jedni byli bardzo kreatywni w formie (Stackpole), inni zupełnie niczym się nie wyróżniali (wyrobnik Salvatore), wreszcie – jedni brali na tapetę znanych i lubianych bohaterów pierwszoplanowych, a inni sięgali po nie mniej lubiane w kręgach prawdziwych fanów halabardy galaktyki i to ich stawiali w centrum zainteresowania (K.W. Jeter).

Kluczem do tego wszystkiego są halabardy tych światów – zajebiste uniwersum dzieła z dowolnej dziedziny można rozpoznać po tym, że każda postać trzecio- a nawet czwartoplanowa, która gdzieś tam się pojawia, ma swoje imię i swoją historię, i jest to historia warta opowiedzenia. Zajebiste uniwersum skłania ludzi do dopisywania takich historii, a fani rzadko podają jako swoich ulubionych bohaterów Hana Solo czy Dartha Vadera – raczej wskażą Bobę Fetta (który pojawia się na ekranie IV epizodu na jakieś 10 sekund i nic nie mówi), Muftaka (jedno ujęcie w kantynie Mos Eisley) czy nawet kogoś, kto się w ogóle w filmach nie pojawił.

Sześć filmów z serii Gwiezdnych Wojen opowiada tak naprawdę bardzo mały wycinek historii. Bardzo, bardzo rozległą resztę dopisują dzieła innych autorów, wydane w formie książek, niezliczonych komiksów i gier komputerowych. A najlepsze, że wszystko to ze sobą jakoś współgra. Czasem nie do końca – w tak rozległym uniwersum mogą zdarzać się wpadki wynikłe nie tylko z niekompetencji autorów (Anderson!!!), ale też z tego prostego faktu, że nie wszyscy znają wszystkie inne dzieła i zdarza się, że dwie osoby opisują jedno zdarzenie na różne sposoby (np. wygląd statków i planet z czasów 4000 lat przed wydarzeniami Świętej Trylogii jest zupełnie różny w komiksach z serii Tales of the Jedi i gier z serii Knights of the Old Republic) – ale ciekawe jest to, jak owo uniwersum samo potrafi takie problemy rozwiązywać (retcon, czyli mechanizm tworzenia dodatkowych elementów uniwersum, które tłumaczą daną nieścisłość – np. Obi-Wan w IV epizodzie powiedział, że Republika istniała przez tysiąc pokoleń, czyli ok. 25 000 lat, podczas gdy Palpatine w II epizodzie powiedział, że tylko tysiąc lat – aby tą nieścisłość usunąć, zostało wprowadzona do uniwersum tzw. reforma Ruusańska, która miała miejsce 1000 lat przez II epizodem).

Innym przykładem takiego uniwersum dla mnie jest świat Deus eXa – są tam miejsca, postacie i wydarzenia, które naprawdę zasługują na osobną opowieść tylko o nich. Na przykład – co tak naprawdę wydarzyło się w bazie na dnie oceanu? Czemu Ridley zwariował, przeprogramował wieżyczki strzelnicze, wypuścił zwierzęta z klatek i zatopił połowę bazy? Albo historia naukowca, który przewoził jaja zmutowanych stworzeń w samochodzie, gdy tunel się zawalił i skazał go na przebywanie w ciemnościach ze świeżo wyklutymi, krwiożerczymi stworami, które – o, ironio – znalazły się w idealnych warunkach do rozwoju… Za równie bogaty świat uważam też choćby "Pulp Fiction" Tarantino – każda postać tego filmu zasługuje na głębszą uwagę, ja bym się chętnie dowiedział więcej o Marcellusie albo Mii Wallace (nie tylko ja – grająca ją Uma Thurman rozmawiała kiedyś o tym z Tarantino, i tak narodził się "Kill Bill") a nawet o pechowej kobiecie, zastrzelonej przez Marcellusa Wallace'a, gdy próbowała pomóc Butchowi Coolidge'owi.

Tarantino czy Warren Spector (twórca Deus eXa) potrafią tworzyć tak barwne postacie w światach, które jeśli nawet nie są bogate od razu, to skłaniają innych do wniesienia wkładu i rozszerzenia go. A Lucas może nie jest specjalnie wybitnym scenarzystą czy reżyserem, może nie ma przenikliwości Stanleya Kubricka, warsztatu Ridleya Scotta a nawet wyobraźni Tolkiena, ale jedno mu przyznać trzeba – stworzył coś, co od ponad trzech dziesięcioleci inspiruje miliony ludzi na całym świecie. I za to zasłużył na wejście do historii.

27 czerwca 2008

Potworki Joego

Onegdaj będąc młodzieżą uczęszczającą do szkoły średniej często zajęcia (tj. lekcje) odbywały się w godzinach popołudniowych.
Ja rozumiem, że różni ludzie piszą swoje zabawne historyjki do Joe Monstera, i one są nierzadko naprawdę zabawne, a ci ludzie dodatkowo chcą je ubogacić jakimś stylowym językiem, ale żeby przy tym powstawały takie, nomen omen, potworki?

26 czerwca 2008

GAME(s) OF (my) LIFE

Nigdy nie grałem specjalnie dużo w gry komputerowe. Swego czasu kupowałem regularnie Secret Service, mniej więcej trzymałem rękę na pulsie i co nieco grałem, ale nigdy nie było to moją główną rozrywką – często znajdowałem coś innego do roboty, czy to lego, czy pisanie systemów RPG, czy – później – filmy, książki, wreszcie dziewczyny ;) Nigdy też nie grałem w żadne gry sieciowe. To znaczy, czasem wypadałem w kumplami do kafejki, popykać parę godzin w Quake'a, ale z domu nigdy się nie łączyłem i nie grałem w żadnego CSa, WoW, Guildwars czy Diablo – zwyczajnie szkoda mi było na to czasu (i impulsów, bo to były te czasy).

Dzisiaj też gram raczej rzadko, bo rzadko znajduję na to czas, jednak jak już jakaś gra mnie wciągnie (jak kilka miesięcy temu Half Life, albo KotOR podczas pamiętnej sesji zimowej w 2006 roku), to zwykle połyka na kilka dni dokumentnie. A kilka takich gier, które połykały mnie często niejednokrotnie, postanowiłem zebrać i umieścić na liście dziesięciu najlepszych gier, w jakie w życiu grałem.

10. "Portal" (Valve, 2007) – absolutna rewolucja w świecie gier komputerowych – czegoś takiego po prostu jeszcze nie było. Niby FPP, ale przede wszystkim gra logiczna, polegająca na przejściu kilkunastu plansz z pomocą tzw. portal guna, czyli urządzenia tworzącego portale do szybkiego pokonywania dużych odległości z zachowaniem pędu i prędkości, co ma czasem duże znaczenie. Do tego wszystkiego osadzenie w świecie znanym z serii Half Life, klimat konspiracji i tajemnicy oraz niezapomniana postać pokręconej sztucznej inteligencji o imieniu GLaDOS, której teksty już wpisały się w kanon najlepszych cytatów komputerowej rozrywki. Do tego ta końcowa piosenka

9. "Duke Nukem 3D" (3D Realms, 1996) – nawet nie chodzi o samą grę, co o miasto, które zostało w niej pokazane – w żadnym innym FPP nie mogłem pójść do kina, rozwalić budynku, przeżyć trzęsienia ziemi, zagrać w bilard, potańczyć w klubie… Oczywiście powinienem dodać: w żadnym innym FPP do czasu Deus Exa, który przeniósł mnie do cyberpunkowego miasta, którego mi właśnie od czasu Duke Nukem bardzo brakowało. Ale DN3D miał jeszcze wiele innych atutów – miałem do niego setki modów, dodatkowych map, totalnych konwersji… naprawdę, znałem tę grę na wylot. Następną, w którą do tego stopnia się zagłębiłem, był, rzecz jasna, Deus eX.

8. "Dune" (Cryo + Virgin, 1992) – jedyne w swoim rodzaju i nigdy nie powtórzone połączenie przygodówki ze strategią. Do tego w uniwersum, które znam i kocham od bardzo dawna – w świecie "Diuny" Franka Herberta. Zawiera też kilka innowacji technicznych (nigdy wcześniej ani nigdy później nie było gry, która pozwala podróżować praktycznie po całej planecie), a przede wszystkim pozwala wcielić się w samego Paula Atrydę i przeżyć historię bardzo zbliżoną do tej z filmu i książki.

7. "Quake II"
(ID Software, 1997) – najlepszy czysty FPS, w jakiego grałem. Ma wszystko, co FPS mieć powinien – wielkiego bohatera, wielkie giwery, wielkich złych typów, doskonale wyważony stosunek kombinowania do czystej nawalanki, fantastyczną muzykę autorstwa grupy Sonic Mayhem oraz kilka takich scen, które na zawsze zapadają w pamięć. I fajną fabułę (w przeciwieństwie do pierwszego Quake'a, który fabuły nie miał ani grama, a poza tym generalnie w trybie single player leżał i kwiczał) – pojedynczy żołnierz, który w trakcie bitwy ląduje gdzieś na obrzeżach bazy wroga robi serię akcji dywersyjnych, pomagających tym dobrym chłopakom zwyciężyć. Czysty miód.

6. "Splinter Cell"
(Ubi Soft, 2002) – Deus eX otworzył przede mną istnienie tzw. "gier skradackich", które bardzo mi się spodobały – wolę to, niż ogólną rąbankę. "Thief" mi zupełnie nie podszedł (świetny klimat steampunkowo-fantasy, ale sterowanie toporne, no i te pierzone zombiaki…), ale pojawił się "Splinter Cell", który pod względem rozrywki pozostaje grą najbliżej Deus eXa. Dodatkowo – te szpiegowsko-rządowe klimaty, rodem z debiutanckiej płyty O.S.I. Druga część, "Pandora Tomorrow" też fajna, ale śmiesznie prosta, za to trzecia, "Chaos Theory" zawiera wiele pomysłowych unowocześnień rozgrywki. Czwarta, "Double Agent", czeka na swoją kolej, ale słyszałem, że wiąże się z istotnymi zmianami w sposobie grania, co może mi nie podejść.

5. "Knights of the Old Republic" (BioWare, 2002) – pierwszy komputerowy RPG, jakiego przeszedłem w całości. Głównie ze względu na uniwersum – co Star Warsy, to jednak Star Warsy, nie? Świetna fabuła (włączając w to fenomenalny przekręt fabularny), znakomita miodność, barwne postacie (Jolee Bindo i droid HK-47 rządzą), ciekawe miejsca, fabuła ewidentnie inspirowana Deus eXem (mam na to dowody), no i te Gwiezdne Wojny… Od czasu Deus eXa nie spotkałem się z tak dobrą fabułą w grze komputerowej.

4. "Flashback"
(Delphine Software, 1992) – nieprawda-że-kontynuacja "Another World" z 1991 roku. Platformówka z fenomenalną jak na tamte czasy grafiką i animacją. Do tego świetna fabuła, nieco zainspirowana filmem "Pamięć Absolutna" – Conrad Hart został pozbawiony pamięci po tym, jak odkrył, że ludzka kolonia na księżycu Jowisza, Tytanie, została zinfiltrowana przez zmiennokształtnych obcych. Hart odzyskuje pamięć, leci na Ziemię, a potem na planetę Obcych. Generalnie dużo się dzieje, a gra jest absolutnie niezapomniana. Byłby z niej naprawdę, naprawdę dobry film. A nawet kilka.

A teraz pierwsza trójka. To ciekawe, że najlepsze trzy gry, w jakie grałem w życiu, są przygodówkami w świecie cyberpunka. To chyba coś znaczy…

3. "Beneath a Steel Sky" (Revolution Studios + Virgin, 1994) – klasyczna przygodówka z interfejsem point-n-click. Człowiek, zagubiony w wielkim, cyberpunkowym mieście, próbuje z niego uciec, a przy okazji, przez przypadek, samo miasto ratuje przed rządzącym nim superkomputerem. Fabuła miesza wątki poważne ze scenami i dialogami iście monty-pythonowskimi. Jest tu wszystko, co prawdziwy cyberpunk mieć powinien – sceneria wielkiego miasta z gigantycznymi budynkami (za stronę graficzną gry odpowiedzialny był autor komiksów, Dave Gibbons), droidy, mutanty, cyberprzestrzeń…

2. "Blade Runner" (Westwood Studios + Virgin, 1997) – najlepsza w historii gra na licencji filmu, niesamowicie dopracowana pod względem fabuły, tak, by nie zawieść prawdziwych fanów filmu – widać, że autorzy także byli fanatykami, bo zwyczajnie nie pozwolili sobie na fuszerkę. Co ciekawe, gra stanowi poniekąd wypełnienie przepaści między filmem a jego pierwowzorem literackim - książką "Czy Androidy marzą o elektrycznych owcach?" Dicka: pojawiają się w niej sceny ewidentnie zainspirowane scenami z książki, a których zabrakło w filmie. Ta prawie-że-klasyczna przygodówka (tzn. interfejs point-n-click i zbieranie przedmiotów, ale bez możliwości bezpośredniego użycia ich w świecie) posiada najważniejszą cechę, za którą fani "Blade Runnera" (w tym ja) ją pokochali: niepowtarzalny klimat Los Angeles 2019 roku. A jak ktoś nie wierzy – niech wyjdzie w mieszkaniu głównego bohatera, Raya McCoya, na balkon i sobie tam postoi…

A na pierwszym miejscu wszyscy, którzy mnie znają, doskonale wiedzą, co się znajdzie. A ci, co nie wiedzą, mogli się już domyśleć z poprzednich punktów. Tak jest. Last, but definitely not least…

1. "Deus Ex" (ION Storm + Eidos, 2000) – najlepsza gra w historii. Arcydzieło komputerowej rozrywki interaktywnej. Genialne i jedyne w swoim rodzaju połączenie gry FPP, przygodówki i RPG. Do tego rewelacyjna fabuła, niesamowity klimat (cyberpunk + teorie spiskowe dziejów), mnóstwo przebarwnych postaci (po skończeniu gry jak po skończeniu dobrej książki - naprawdę bardzo mi ich brakowało), mnóstwo sposobów rozwiązania każdego napotkanego problemu (można zdobyć hasło, kod do zamka, można się włamać, shackować komputer, ukraść komuś klucz, wczołgać się przez wentylację itd. itp.) – naprawdę, zalety Deus eXa mógłbym wymieniać godzinami (i kiedyś to zrobię). Jedyne, czego mu brakuje, by być grą idealną, to porządny sequel (wydany w 2003 r. "Deus eX: Invisible War" został pozbawiony dokładnie wszystkich tych elementów, które stanowiły o wyjątkowości "jedynki", i był przez to fatalnie tragiczny). Jasne, że dziś gra trochę trąci już myszką, a engine i AI przeciwników nieco kuleje, ale i tak przechodziłem ją już siedem razy i wciąż co jakiś czas do niej wracam

22 czerwca 2008

Second look at the word meh

Wygląda na to, że to nie ja wymyśliłem słowo meh. Tak, wiem, że pisząc o nim wspominałem odcinek Friendsów, ale w tym odcinku słowo brzmiało raczej jak "eeh", więc myślałem, że forma z "m" na początku jest mojego autorstwa, ale okazuje się, że wcale nie - wygląda na to, że jest ono dość popularne w geekowskim środowisku, czego dowodem jest komiks Randalla Munroe:
albo koszulka Roya, bohatera serialu IT Crowd (w każdym odcinku nosił inną koszulkę z jakimś geekowski tekstem), którą nosił w 3 odcinku drugiej serii:

Postanowiłem więc poszperać za źródłem tego słowa, i okazało się, że pochodzi ono (lub zostało spopularyzowane przez) serial "The Simpsons", a znaczenia ma dwa: albo jest werbalnym odpowiednikiem wzruszenia ramionami lub machnięcia ręką w geście braku entuzjazmu w odpowiedzi na jakąś propozycję (apathethic, unenthusiastic), albo oznacza ocenę czegoś, i to ocenę zupełnie średnią, bez żadnej rewelacji w żadną stronę (mediocre, unexceptional, uninspiring).

Wygląda na to, że trafiłem w znaczenie :) bo te ostatnie słowa idealnie do najnowszego Indiany Jonesa pasują :)

21 czerwca 2008

Wanna have an adventure?

Na stronie Rock Serwisu pojawił się nius o bardzo fajnie zapowiadającym się koncercie INO-ROCK. Naprawdę - Quidam, Riverside, Pineapple Thief no i Focus (ich instrumentalna płyta "Hamburger Concerto" przeciągnęła mnie przez noce z projektem z Procesów Dyskretnych o koncercie i burdach na bramce) - wszystko brzmi rewelacyjnie, ale... gdzie jest w ogóle ten Inowrocław????

(ciach na maps.google.pl)

O, jest. W ch*j daleko. Ale - zgodnie z moją nową dewizą życiową (powiesiłem sobie ten rysunek nawet na drzwiach w pokoju - po tej stronie, którą widzę, gdy wychodzę) - postanowiłem zaplanować ewentualna podróż, zwłaszcza, że koncert jest dopiero 6. września, a to, jak się okazuje, jest sobota, więc cały weekend można poświęcić na duży wypad z Krakowa.

(ciach na pkp.pl)

Podróż tam nie trwa krócej niż 6h, a spowrotem - mniej niż 9h, ale wszystko mam zaplanowane:
7:11 wyjazd pospiesznym do Torunia
14:40 przyjazd do Torunia
14:48 wyjazd osobowym do Inowrocławia
15:30 dotarcie na miejsce (cena podróżny 53,50 zł * ulga studencka)
17:00 zaczyna się koncert. Szczegóły następnych siedmiu (co najmniej) godzin opisane są na stronie imprezy.
24:00 niby koniec imprezy, ale na pewno to będzie później - opóźnienia, problemy techniczne, bisy, to zawsze trwa, i dobrze :)

powrót, opcja A:
5:43 osobowy do Poznania
7:27 Poznań
7:40 wyjazd pospiesznym do Krakowa
14:55 Kraków (cena: 55,50 zł * ulga)

powrót, opcja B:
8:15 pospieszny do Poznania
9:55 Poznań
10:40 pospieszny do Krakowa
17:55 Kraków (cena: 56 zł * ulga)

Nie mam jeszcze zaplanowane, co robić po koncercie a przed powrotem. Szukanie noclegu na 3-6h jest raz, że trudne (kto mnie przyjmie w godzinach od pierwszej do czwartej albo szóstej?), dwa, że generalnie bez sensu. Lepiej się poplątać po mieście.

A jak już przy plątaniu jesteśmy, to można też skorzystać z faktu przesiadki w Poznaniu i zamiast jechać od razu do Krakowa, można w tym Poznaniu trochę czasu spędzić - zawsze chciałem np. zobaczyć ul. Roosevelta i osiedle na Norwida :)

No, to co? Ktoś się pisze na przygodę, której bonusem niejako będzie kilka godzin dobrej muzyki? :)

PS. Jeszcze słówko o plątaniu - nie tylko język po alkoholu się plącze, palce na klawiaturze trochę też - piszę tą notkę na lekkim rauszu łakocio-witaminowym (finlandia żurawinowa+sok jabłkowy Tymbark) i popełniłem już niezliczoną ilość literówek. Nie wszystkie mogłem poprawić, więc wybaczcie ;)

19 czerwca 2008

Downgrading & Upgrading

Dwie historyjki technologiczne - rozwiązania problemów, które może komuś kiedyś pomogą.

1. Zepsuł mi się empetrójkacz. Jednogigowy Creative MUVO, który dostałem rok temu od Gazety Wyborczej na dzień dziecka od początku sprawiał problemy - na początku wszystko było cacy, ale z niewiadomych przyczyn po pierwszej wymianie baterii urządzenie zgłupiało. Grało muzykę dalej bez problemów, ale znikła gdzieś diablo przydatna właściwość taka, że pamiętał on ustawienia między uruchomieniami - pamiętał, na jakim utworze i w którym momencie przerwałem oraz pamiętał ustawienia głośności, wyświetlacza, języka itd.

A potem przestał. Trudno, bez tego też da się żyć, a darowanemu koniowi w zęby się nie patrzy, pomyślałem i korzystałem z niego dalej, przez cały rok. Do czasu, gdy w poniedziałek w ogóle odmówił posłuszeństwa - zwyczajnie nie chciał się uruchomić.

Wkurzony, postanowiłem sięgnąć po środek ostateczny - sformatować urządzenie i przeinstalować firmware. Co ciekawe, na sieci znalazłem wersję starszą (1.02.03e), podczas gdy ja miałem 1.04-coś. Ale po co mi nowsza, która nie działa, pomyślałem i zainstalowałem.

I jest pięknie - urządzenie znowu działa, a co najważniejsze - opcja pamięci ustawień wróciła :)

WIADOMOŚĆ Z OSTATNIEJ CHWILI: na sieci jest też dostępna wersja 1.05.01e! Ale nie wiem, czy będę ryzykował...

2. Wczoraj wyszedł Firefox 3, którego ściągnąłem, co by pomóc w ustanowieniu rekordu świata, i to ściągnąłem trzy razy (dwa kompy w domu + w pracy), ale jeszcze nie zainstalowałem - poczekam sobie, aż wyjdą kompatybilne z trójką wersje wszystkich pluginów, z których korzystam.

Ale wspomnieć chciałem o dwóch jeszcze pluginach, które sobie zainstalowałem i które mi się bardzo podobają i ułatwiają życie:
  • AdBlock - wspaniałe lekarstwo na wkurzające wyskakujące reklamy flashowe i nie tylko. Trzeba go jednak skonfigurować, podając listę filtrów, które owe reklamy wyłapują. Jednak nie trzeba - wbrew temu, co twierdził Lord - owej listy wklepywać ręcznie - można wskazać adres takiej listy gdzieś w sieci, i uruchomić na niej subskrypcję (gdy lista się będzie rozszerzać, będzie automatycznie aktualizowana). Moja lista dostępna jest pod adresem: http://student.agh.edu.pl/~mzywiol/myAdblock.txt.
  • Fast Dial jest Firefoksową wersją Operowego Szybkiego Wybierania. Można umieścić tam odnośniki do kilku stron (np. 9 - analogicznie do szybkiego wybierania w telefonach), które można szybko otworzyć za pośrednictwem strony Free Dial, albo jeszcze szybciej skrótami klawiaturowymi (np. Alt+1 do Alt+9). Niby nie jest mi to potrzebne, bo mam Delicious Bookmarks, ale jednak przydatne jest to do tych kilku stron, do których często sięgam, a których adresów nigdy nie mogę spamiętać (np. forum roku albo kalendarz Google).
WIADOMOŚĆ Z OSTATNIEJ CHWILI: Fast Dial jest fajny, ale przeszkadzało mi to, że trzeba pamiętać, pod jakim numerkiem jest jaka strona, bo uruchomienie strony z ich listą jest dosyć problematyczne. Tak mi się przynajmniej wydawało, ale niespodzianka - właśnie odkryłem, że Fast Dial podpina się pod każdą otwieraną czystą zakładkę - czy to otwieraną dwuklikiem na pasku zakładek, czy poprzez CTRL+T, czy gest myszy, obojętne - w otwieranej, czystej zakładce, pojawia się lista skrótów Fast Dial :) Po stokroć wypas.

18 czerwca 2008

Rzeczywistość zPHOTOSHOPowana

Wczoraj poznałem bloga, którego autor kolekcjonuje najwieksze fotoszopowe wpadki, a dzisiaj Pardon.pl wspomina o kompleksach nastolatek. Wbrew pozorom, jeden temat z drugim jest bardzo związany.

Żyjemy w paskudnej rzeczywistości, w której kult młodości i piękności sprawia, że zasypywani jesteśmy codziennie setkami obrazów pięknych, krągłych i gładkich ciał modelek, aktorek i sław, patrzących na nas z ekranu telewizora, komputera, billboardu albo okładek czasopism. Wszystko to powoduje u dziewczyn i kobiet potworne kompleksy, jeśli tylko mają odrobinę mniejszy biust, większą pupę albo ważą nieco ponad 55 kg, wprowadzając je nawet w niezwykle poważne choroby, jak anoreksja czy depresja. Odchudzają się na potęgę, stosują chemiczne preparaty, zbierają pieniądze na operacje plastyczne - wszystko, byle tylko dobić do tych ideałów, panoszących się w mediach.

Nie mogę patrzeć, jak piękne - bo każda kobieta jest piękna - dziewczyny pędzą na oślep, próbując sięgnąć tych mitycznych standardów, jakie dyktują media i jakimi jesteśmy karmieni.
I dlatego właśnie chciałbym powiedzieć STOP! Dziewczyny! To wszystko mit. Mit, za który odpowiada ten chory kult młodości oraz pewien program o nazwie Photoshop.

A jak nie wierzycie - popatrzcie tutaj.

I niech te obrazy pozostaną w Waszej świadomości następnym razem, gdy będziecie z zazdrością patrzeć na aksamitną cerę Shakiry albo Donny Summer na nowej płycie albo biust Kasi Cichopek na okładce Vivy.

Na koniec tej bardzo ważnej dla mnie notki - ukłony dla Dove, która w swoich kampaniach próbuje zwrócić na to samo uwagę - że nie każda kobieta jest supermodelką, ale każda jest piękna. I nie potrzeba im wcale kuracji odchudzających, silikonu, botoksu ani photoshopa, za to bardzo, bardzo potrzebują to piękno w sobie odnaleźć i w siebie uwierzyć.

Nasze postrzeganie piękna jest skrzywione. Aż chce mi się chodzić po ulicach w koszulce z napisem "CELLULIT JEST FAJNY!".

17 czerwca 2008

TerracottaArmy.pl

Zainspirowany kolejnym, chorym martyrologiczno-uwielbieniowym pomysłem w naszym kraju - pomnikiem 21 857 żeliwnych męczenników, mających upamiętniać zbrodnię katyńską na 5 hektarach - przypomniałem sobie piosenkę zespołu Landmarq "Terracotta Army".

Jest to klu programu (jedno z dwojga, obok "Suite St. Helens") z ich debiutanckiej płyty "Solitary Witness" z 1992 roku. Bardzo dobry, ponadośmiominutowy utwór, oparty na miarowym rytmie kroków tytułowej armii (która, choć nieruchoma, gotowa jest w każdej chwili do marszu w obronie swego Cesarstwa), oszczędny w muzyce, ale bardzo przewrotny w treści.

Cesarz mianowicie buduje swoją armię, która na zawsze ma go chronić w grobowcu po wsze czasy:
The king:
"immortal, i will live forever
Death will not defeat me!
No mercy, any sacrifices,
The gods will find a way.
Forever, i will rule forever
Always to be feared.
Eternal, there will be no question
A life without decline."

Two thousand years
We stand
Two thousand years
Armia jest oczywiście na to gotowa - stworzona do wszystkich poświęceń dla swojego władcy:
The army:
"in danger, in times of danger,
We will live for your protection.
In peril, we will fight for freedom,
We will rise as one and vanquish all invaders.
Unchallenged, we remain unconquered
Captured in a timeless state.
Unseeing, hibernation waiting
We will always be on our guard".

Two thousand years
We stand
Two thousand years
Cesarz snuje plany utworzenia najwspanialszego królestwa:
The king:
"in worship, you will serve me proudly,
In silence and vocation.
In terror, i will hold the power,
There will never be an end to my existence.
My empire, i will build a city,
Seven hundred thousand labourers and scholars.
Devotion, intimidation,
I will justify the blood that i have spilt".

Two thousand years
We stand
Two thousand years
...i modli się o powrót do świata żywych i szansę na spełnienie swych marzeń:
The prayer:
Bring me a soul
Bring me the chance to walk the earth
Bring me the blood of life
Let it flow in my veins - let it flow.
Maybe once i lived before
Let me live again
Let me breathe again".
A na końcu - i tu właśnie tkwi przewrotność piosenki - Terakotowa Armia zdaje sobie sprawę, że władca nie wróci do życia i pewnie będzie już dawno zapomniany, ale oni nie - kilkutysięczna armia będzie żyła wiecznie:
The army:
"no meaning, there can be no feeling
Frozen for all time.
Existing, in our own dimension,
We will live beyond the king that did create us.
Immortal, we will live forever
Death will not defeat us!
Eternal, there will be no question
A life without decline".

Two thousand years
We stand
Two thousand years
Niestety, piosenka nie jest dostępna do przesłuchania ani na YouTube, ani na Last.fm (jeszcze), ani raczej w żadnym innym serwisie. Ale gdyby ktoś chciał tego posłuchać - a polecam - to niech się zgłosi :)

16 czerwca 2008

Koniec anonimowości

Około pół roku temu pisałem o Ghanburighanie - pierwszym i właściwie jedynym do dziś blogu, w jaki autentycznie wsiąkłem (inne czytywałem lub czytuję niejako z obowiązku, przy okazji albo po jak mi się przypomni) oraz o jego autorze. Dzisiaj - zupełnie przez przypadek - po pięciu latach dowiedziałem się, kim jest ten człowiek...

Ryzykuję złamanie ustaw o ochronie, ale wszyscy wiemy, że internet nie jest miejscem, gdzie wszyscy są anonimowi. Choć do dziwne, że mimo tego aż tak długo mi zajęło odkrycie tożsamości Krzysia (z drugiej jednak strony serwis Blogger daje dużo mniejszą anonimowość, niż blog.pl), a próbowałem wielokrotnie i na różne sposoby, posiłkując się urywkami informacji, jakie Ghan umieszczał tu i ówdzie na blogu. Dzisiaj jednak odkryłem prawdę i jestem przekonany, że go znalazłem.

Nazywa się Bohdan Pękacki i jest jednym z autorów serwisu zczuba.pl. Trafiłem tam dziś, chcąc poznać wynik meczu Polska-Chorwacja, i postanowiłem poczytać sobie arcyśmieszna relację minuta po minucie z owego meczu. Po przeczytaniu gdzieś jednej trzeciej nabrałem podejrzeń, a po połowie byłem już pewien - doskonale znam ten styl. I to znam go od pięciu lat. Jeden z trzech autorów tej relacji to właśnie Ghanburighan.

Zacząłem więc guglać ich nazwiska i to, co znalazłem o Bohdanie Pękackim doskonale zgadza się ze wszystkim, co wiem o Ghanburighanie - że jest żeglarzem (nowe dzieło Pękackiego to blog o żeglarstwie sportowym, gdzie pisze jako B.OH) oraz komentuje zawodowo piłkę nożną - np. w serwisie na-spalonym jako B.OH (a teraz na stronach sport.pl i zczuba.pl),
że lubi gry komputerowe i RPG (Pękacki należy/ał do Polskiego Towarzystwa Badania Gier) oraz próbuje sił jako autor SF, zarówno we własnym zakresie (na blogu publikował często fragmenty opowiadań) oraz na łamach czasopism Nowa Fantastyka (konkurs na najlepsze opowiadanie 2004 roku) i Magia i Miecz (gdzie opublikował tekst "Psycho-RPG"). Wreszcie - ma żonę Kasię. A wygląda tak:

Co najzabawniejsze, pewnego razu Ghan umieścił na blogu informację, kim jest. Tylko, że nie była podana za bardzo wprost, i dopiero komentarz mógł nieuświadomionych czytelników (w tym - mnie) na to naprowadzić, ale zupełnie z tego sobie nie zdałem sprawy...

Moja Lepsza Połówka już sobie żartowała, że teraz pewnie wybiorę się w pielgrzymkę do Warszawy, z transparentem jakimś, albo chociaż sobie ustawię jego ołtarzyk w pokoju. A prawda jest taka, że chciałbym się z tym człowiekiem kiedyś spotkać, postawić mu piwo i powiedzieć, że co by nie sądził, jego blog jest jedną z najlepszych rzeczy, jakie kiedykolwiek znalazłem w sieci.

15 czerwca 2008

Rocznica

Na szóstą rocznice naszego poznania się z Moją Lepszą Połówką podarowałem jej zatrucie pokarmowe i niewydolność żołądka.

Jestem zajebisty...

Spaghetti, które zrobiliśmy (przepisu podawać nie będę, bo to nic nadzwyczajnego - sos knorra z paczki, makaron z Carrefoura, pomidory z puszki, plus mięsko i serek) było pyszne, ale sok bananowo-porzeczkowy okazał się zabójczy.

Note to self: soki w lodówce też się psują.

Niech mnie jasny szlag trafi.

10 czerwca 2008

Who’s Laughing Now, panie HotKey?

Po problemach ze skrótami klawiaturowymi, o których pisałem w bluzgach kilka dni temu, teraz, gdy już ochłonąłem, zacząłem się zastanawiać, jak to właściwie jest z tymi skrótami klawiaturowymi, że różne programy mogą się pod nie podpinać? I nie tylko pod klawiaturowe, bo przecież mam sobie myszkę, która ma kilka ekstra przycisków, robiących to i owo, ale niekoniecznie dokładnie to, co bym chciał – więc skoro jakiś program jeden z drugim potrafi mi przejąć skróty do pisania polskich liter, to może udałoby mi się znaleźć sposób na podpięcie pod inne skróty (np. z do niczego innego nieprzydatnym przyciskiem Windows) albo pod przyciski myszy akcje, które by mi przypasowały?

Wymyśliłem sobie na przykład, że pod przycisk myszy, pod który mam podpięte domyślnie (poprzez driver) otwarcie Mojego Komputera, mógłbym podpiąć Total Commandera, którego preferuję jako menedżer plików, albo np. Dashera, żeby go mieć pod ręką (to takie przyzwyczajenie z ostatniego okresu, który spędziłem na pisaniu pracy o współpracy Dashera z różnymi interfejsami dla niepełnosprawnych).

Grzebałem więc trochę w sieci w poszukiwaniu różnych Generic MultiMedia Keyborad Drivers, ale nic takiego nie znalazłem, a pisanie własnego drivera może i byłoby dobrym rozwiązaniem, ale zwyczajnie mi się nie chce. Pogrzebałem trochę głębiej – i voila, znalazłem coś takiego: open-source'owy programik AutoHotkey, pozwalający pisać skrypty przechwytujące różne zdarzenia na klawiaturze (i pewnie myszy też), pozwalając zmienić lub usunąć to, co jest z owymi wydarzeniami powiązane. Skrypty następnie są przerabiane na pliki wykonywalne, a po uruchomieniu zaszywają się w Systray'u (wywłaszczając tylko szczątkowe ilości mocy procesora i pamięci) i działają jak należy.

Ściągnąłem programik, zainstalowałem, przejrzałem tutoriala, napisałem skrypcik, uruchomiłem, przetestowałem, podpiąłem do autostartu w rejestrze, zresetowałem – i znowu volia, dosłownie kwadrans po tym, jak znalazłem program, już miałem to, co chciałem, czyli Dashera podpiętego zarówno pod skrót Win+D jak i pod rzeczony przycisk myszy, a skrót do Mojego Komputera, który wcześniej miałem pod Win+E wrzuciłem sobie do bardziej domyślnego Win+C.

Proste i genialne :) A z tego, co tu czytam, można w tych skryptach zrobić wiele, wiele więcej...

Storyteller

Kupiłem sobie ostatnio książkę. Pierwszy raz od dawna zawitałem do taniej księgarni na Brackiej i znów nie wyszedłem stamtąd z pustymi rękami. Znalazłem tam książkę "Duża Ryba" Daniela Wallace'a, na podstawie której w 2003 roku Tim Burton nakręcił swój najlepszy film (a rewelacyjnych filmów nakręcił wiele). Piękne wydanie w twardej oprawie, które widziałem w księgarniach już od dawna, tylko odrzucało mnie nazwisko tłumacza (Jerzy Łoziński wciąż zalega na mojej czarnej liście). Ale jak znalazłem ją przecenioną z 26 złotych do 10, postanowiłem jednak książkę przeczytać.

Książkę postanowiłem potraktować trochę jako ćwiczenie ze scenariopisarskiego reverse-engineeringu. Wpadłem na to niedawno, gdy przy okazji wieczorku filmowego u Luke'a przypomniałem sobie najpierw film, a potem książkę "Angielski pacjent". Książkę autorstwa Michaela Ondaatje, która po tym, jak się ukazała, została uznana za niemożliwą do sfilmowania, a którą Anthony Minghella przeniósł na ekran, tworząc arcydzieło nagrodzone dziewięcioma Oscarami. Pierwszy raz książkę przeczytałem chyba z 10 lat temu i bardzo niewiele z niej pamiętałem. Tylko tyle, że różniła się od filmu naprawdę znacząco – pamiętałem tylko kilka punktów wspólnych. Teraz, gdy do niej powróciłem, i to świeżo po obejrzeniu filmu, dostrzegłem, że podobieństw jest znacznie, znacznie więcej, i że przerobienie tej książki na scenariusz wcale nie musiało być takie karkołomne – książka jest napisana bardzo specyficznie, jej akcja toczy się w różnych miejscach i czasach, ale można w powieści znaleźć źródła praktycznie każdej sceny z filmu. Tak sobie właśnie myślałem, czytając tą książkę ponownie – jak scenarzysta wyłapywał z tych wszystkich opisanych wydarzeń te, które nadają się do zbudowania nieco innej, bardziej filmowej historii. Zbierał je, zmieniał niektóre elementy, usuwał niepotrzebnych bohaterów, łączył kilku w jednego, przesuwał lekko akcenty i naciski, tworząc genialny scenariusz. Takiej sztuki chciałbym się nauczyć.

Kiedyś było dla mnie nie do pomyślenia, żeby zmienić jakąś książkę przy przenoszeniu na film. "Ubika" Dicka, czy też jego "Płyńcie łzy moje..." wziąłbym jak leci i nakręcił dokładnie tak, jak jest. Największe zmiany, na jakie bym sobie pozwolił, to kosmetyczne – najwyżej usunąłbym najbardziej psychodeliczne sceny, żeby uniknąć zamieszania, oraz zaniechałbym tych wszystkich odjechanych strojów (jak tunika w kolorze pośladków pawiana, jaką nosił Joe Chip w bodaj trzecim rozdziale). Ale im więcej mam styczności z adaptacjami i ich pierwowzorami, z pracami i książkami o pisaniu scenariuszy, a wreszcie z książkami, które chętnie bym zobaczył na ekranie (a jeszcze chętniej – nakręcił), taka śmiałość do przerabiania tego, co dobre na papierze, ale niekoniecznie filmowe, do formy, która nadawałaby się na srebrny ekran, przychodzi mi coraz łatwiej, i teraz wiem, ze książce "Limes Inferior" należałoby nadać porządną, trzyaktową strukturę z wyraźnymi punktami zwrotnymi (książka jest pod tym względem mało przemyślana), a pozbyć się (z bólem, co prawda) kilku postaci (np. Fred Banfi), a z kolei książce mojego dzieciństwa "A w Patafii nie bardzo..." przydałby się bondowski w klimacie wstęp, przedstawiający porwanie profesora Pstrixa. Bo książki te, jakkolwiek dobre, jednak potrzebują nieco przerabiania, żeby zrobić z tego dobry, zrozumiały i ciekawy film. Choć nadal uważam, że "Ubik" jest cudownie filmową książką taka, jaka jest, i naprawdę niewiele w nim trzeba by poprawić. Doprawdy, nie rozumiem, dlaczego nikt tego jeszcze nie nakręcił.

Hm. Miało być o "Dużej Rybie" jako filmie, a skończyło się na rozważaniach o adaptacjach filmowych... Trudno, niezbadane są ścieżki błądzących myśli ;) O "Dużej Rybie" opowiem Wam kiedy indziej. Przerwę też w tym momencie, bo niebezpiecznie zbliżałem się do jeszcze jednego tematu – filmowych adaptacji Dicka – który też mi po głowie krąży. O nim też kiedyś jeszcze będzie :)

08 czerwca 2008

WTF: skróty klawiaturowe Office'a

Objawy: chciałem napisać maila do koleżanki, ale przy pierwszej próbie napisania literki "ę" zamiast napisać literkę "ę"... uruchomił mi się Excel. Przy próbie napisania "ć" uruchomił sie za to kalkulator. A gdy klikam na linku środkowym przyciskiem, z zamiarem otwarcia go w osobnej karcie Firefoksie, otwierają mi się "Moje dokumenty".

Ale się wkurwiłem.

Śledztwo: Wszystko zaczęło sie chyba od problemów, które mój komp miał nagle z moją myszką kilka dni temu. Za nic nie chciał jej rozpoznać jako mysz - co było dziwne, bo dotychczas nie miał z nią problemów - a to uparcie, gdy ją podpinałem, rozpoznawał mi i instalował sterowniki do "Multimedialnej Klawiatury" czy coś. I faktycznie - reagował na różne dodatkowe przyciski myszy, jak "wstecz", "zamknij" czy "przeskocz do innego okna" (taki odpowiednik alt+taba), ale na ruchy i zwykłe klikanie nie reagował za nic.

Udało mi się po kilkudziesięciu próbach, wypinaniach, wpinaniach, resetowaniach i wybieraniach sterowników doprowadzić system do stanu uzywalności, ale wtedy właśnie pojawił się problem ze środkowym przyciskiem myszy. Dało się to jeszcze znieść, ale gdy dzisiaj próbowałem napisać tego maila, to już trafił mnie szlag.

Jakim, kurwa, prawem jakiś jebany sterownik podpina mi sie pod klawiaturę i mysz, paraliżując totalnie pracę?

Rozwiązanie: znów metodą prób, błędów i resetów doszedłem przyczyny, którą okazał się programik MMkeybd.exe (w C:\Windows), który to postanowił się uruchamiać przy starcie systemu i mi brzuździć, wsadzając mi jakieś pieprzone, nieproszone skróty klawiaturowe. Znalazłem skurwiela w rejestrze, wywaliłem, a piszę tutaj głównie po to, żeby pamiętać na przyszłość albo też podpowiedzieć komuś, kto kiedyś natrafi na podobny problem.

PS: W pracy mam podobnie - tam z kolei pod skrót alt+c podpiął mi się program do konfiguracji karty graficznej (ATI Radeon). Gdy już odkryłem, gdzie się to wyłącza, wyłączyłem, i teraz co prawda gdy nacisnę alt+c nie uruchamia mi się ta cholerna aplikacja... ale nie dzieje się też nic innego, czyli "ć" też nie pisze. Gnojek. Będę musiał go w końcu też rejestrem potraktować, bo strasznie, niezmiernie mnie takie rzeczy wnerwiają.

No, i to kolejny powód, dla którego kupuję karty nVidii ;)

06 czerwca 2008

Odjechana promocja odjechanej kultury

Przyjdź do kina nago, a wejdziesz za darmo!

Zajebista sprawa. Jodorowsky jest tak odjechany, że bardzo taka promocja do jego filmów pasuje. Koleś miał kiedyś kręcić "Diunę" (ze scenografią Gigera, muzyką Floydów i z Salvadorem Dali jako Imperatorem Shaddamem IV), szkoda, że nic z tego nie wyszło, bo pewnie byłoby to coś nie do przebicia...

A odnośnie samej promocji - gdyby coś takiego było w Krakowie, to bym poszedł.


Fajnie by było też, gdyby ogólnie wydarzenia kulturalne promowane w równie interesujący sposób :)

05 czerwca 2008

The meaning of the word meh

W jednym odcinku (piąty drugiego sezonu, "The One with Five Steaks and an Eggplant") Friendsów na sekretarkę Chandlera nagrywa się dziewczyna, myśląc, że dodzwoniła się do swojego byłego faceta, Boba. Zostawia wiadomość, że fajnie by było się spotkać na jeszcze jedną, bonusową noc. Chandler postanawia ją poderwać. Po wspólnie spędzonej nocy opowiada swojemu przyjacielowi, Rossowi, jaki był niesamowity, i że ta dziewczyna najwyraźniej uważała tak samo. W tym momencie dziewczyna znów dzwoni, wciąż myśląc, że to numer Boba, i dwaj przyjaciele razem słuchają, jak kobieta opowiada o tym, z kim spędziła ostatnią noc. Chandler, udając Boba, pyta "jak było?", sądząc, że zaraz usłyszy komplementy pod swoim adresem, a dziewczyna mówi jedną sylabę: meh....

(cała scenka do obejrzenia tutaj - pierwszych 90 sekund)

Piekna to sylaba, idealnie nadająca się do wyartykułowania uczucia niespełnionych oczekiwań. Z tym, że należy odróżnić oczekiwania niespełnione od zawiedzionych - wiadomo, że te ostatnie mogą boleć, frustrować, a słowa, które je wyrażają, zwykle nadają się do ocenzurowania. Meh natomiast oznacza, że mieliśmy pewne oczekiwania, ale jednocześnie wcale nie wierzyliśmy, że zostaną one spełnione, i gdy rzeczywiście nie zostały - po prostu nie ma o czym mówić. Meh jest pozbawione pozytywnego czy negatywnego zabarwienia. Ot, takie proste stwierdzenie faktu.

Moje szczęście, że po piątej części Indiany Jonesa* nie spodziewałem się wiele - w sumie, ile można spodziewać się po filmie pod tytułem "Królestwo Kryształowej Czaszki"? Zwłaszcza, że był to jakiś szósty tytuł z kolei, a poprzednie propozycje wcale nie były lepsze... Tak więc na szczęście nie spodziewałem się specjalnie porywającej fabuły, zwłaszcza, że Indiana Jones nigdy nie był serią szczególnie ambitną - jak w całym Kinie Nowej Przygody (którego Indiana Jones, wraz z Luke'iem Skywalkerem i Martym McFly'em jest sztandarowym przedstawicielem), chodziło w nim przede wszystkim o wartką akcję i nieskrępowaną rozrywkę.

A jednak, nawet mimo wielu scen akcji, pościgów, strzelanin, bijatyk, walk na miecze i iście kaskaderskich wyczynów, niedosyt pozostał. Niedosyt nieco nawet wybijający się ponad obojętne meh. Bo meh odnosi się do tego jednego filmu w oderwaniu od całości serii - tak, jak ostatni odcinek trzeciego sezonu "How I Met Your Mother" był meh sam w sobie, ale serial nadal rządzi. Natomiast gdy postawi się "Kryształową Czaszkę" na tle poprzednich części, to naprawdę może się zrobić aż przykro - wcześniej dzielny archeolog poszukiwał Świętego Graala i Arki Przymierza, dotarł nawet do zaginionej Atlantydy, a tutaj? Metafizyka została zamieniona w kosmiczne wręcz bzdury. A bomba atomowa na początku i końcówka są mocno przegięte, nawet jak na Indianę Jonesa...

Z pozytywów: dobry jest młody (Shia LaBoeuf znowu ratuje superprodukcję - wcześniej stanowił jedyny pozytyw "Transformersów"), dobra jest ostatnia scena, sugerująca, że młody zajmie miejsce starego (co by nie było takie straszne), dobra jest walka szermiercza i jazda motocyklem po uczelnianej czytelni. Reszta jest co najwyżej średnia, a szalony staruszek (John Hurt) jest co najwyżej męczący.

Jasne, że piąty Indiana jest lepszy, niż wszystkie Skarby Narodów czy Sahary (o chybionym "Kodzie Da Vinci" nie wspomnę), ale jednak przez tych prawie 20 lat naprawdę można było wymyślić coś bardziej błyskotliwego...



* - "Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki" jest piątą częścią serii, nie czwartą. Czwartą była - o niebo lepsza, zresztą - gra "Indiana Jones and the Fate of Atlantis" z 1993 roku.

03 czerwca 2008

Skazany na .NETa

JCommerce, pokój Tampere, siedziba developerów Javy. Siedzi nas tu aktualnie trzynastu (były lekkie przetasowania personalne). Dwunastu sprawiedliwych klepie w Javie albo przegląda Onet (pozdrowienia dla Blejza ;), a ja jeden siedzę w kąciku, skazany na .NETa.

Różnie już było - a to koledzy z pokoju grozili mi linczem albo chociaż wygnaniem, a to robili mi kompromitujące zdjęcia z otwartym Visual Studio i książką do C# na stole - a ja nie dośc, że cierpię katusze bycia czarną owcą zespołu, to jeszcze muszę się męczyc z tym pieprzonym środowiskiem.

Siedzę tak sobie w moim kąciku i narzekam na różne małe, ale jednak istotne szczegóły, do których już tak przywykłem w Eclipsie i ogólnie, przy pracy z technologiami Javowymi, że bardzo mi ich brakuje w VS oraz przy pracy z C# i Truevision 3D (to taki framework, przepraszam, zrąb programowy czy programistyczny, do robienia grafiki i gier 3D, oparty na DirectX, który muszę rozpracowac, i właśnie dlatego jestem skazany na .NETa).

Jest tego trochę:

* czemu ten cholerny VS nie zamyka mi nawiasów? Takie to proste. Nawet, zdawałoby się, głupi DEV-C++ to ma. Nawet Zajączek 3.2 do pisania w PHP to ma.

* i przenosi mi otwarte klamry do następnej linijki, podczas gdy ja właśnie się nauczyłem Jednie Słusznej Drogi zostawiania ich w tej samej linijce...

* brakuje mi diabelnie takiego małego bajerku, który znam z Eclipse'a, gdzie po umieszczeniu kursora na jakimś identyfikatorze w kodzie edytor podświetla mi wszystkie wystąpienia tego samego identyfikatora w zasięgu lokalnym. Bardzo ułatwia to śledzenie przepływu programu bez konieczności odpalania, ustawiania breakpointów, a nawet wielokrotnego wciskania CTRL+F.

* czemu WSZYSTKO związane z Microsoftem jest albo płatne, albo wymaga rejestrowania się na tysiącu jakichś piekielnych serwisów? Ściągnięcie dowolnego tutoriala czy przykładowej aplikacji, napisanej pod Truevision, wymagało ode mnie podania tych cholernych danych tu i ówdzie i już się boję tego spamu czy jakichś cholernych newsletterów, którymi będę zasypywany...

* MSDN jest taaaakiiii wooolnyyy... strona, będąca encyklopedią i źródłem wiedzy na temat C# i innych .NETowych języków jest wypełniona mnóstwem niepotrzebnych wodotrysków, które potwornie spowalniają jej pracę. Tak mi tu brakuje prostych, opartych na trzech ramkach i czystym HTMLu reference guide'ów dotyczących Javy i pochodnych, które może nie wyglądają szałowo, ale działają błyskawicznie.

Dobra, nie będę więcej marudził. Powiem krótko: wolę Javę. A może nawet nie Javę, bo sam C# (to było moje pierwsze zetknięcie z tym językiem) wygląda w porządku i wcale taki straszny nie jest, ale jednak Eclipse zostawia Visual Studio w tyle...

02 czerwca 2008

Trzy taneczne weekendy

Obiecałem sobie, że nigdy nie będę się tłumaczył, że dawno nie pisałem, więc się nie tłumaczę.

Zdałem sobie sprawę wczoraj, że ostatnie trzy weekendy spędziłem oglądając różnorakie występy taneczne. A jako że były one naprawdę BARDZO różnorakie, a przy okazji wszystkie fantastyczne, czuję się zobligowany przez Sztukę herself do napisania o nich kilku ciepłych słów.

Od razu mówię, że specjalistą w żadnym wypadku nie jestem i będę się wypowiadał bardzo po laicku.

***

Zaczęło się dwa tygodnie temu, 18 maja, koncertem otwierającym krakowski Tydzień Flamenco. Występ miał miejsce w Domu Kultury Solvay i w programie, zanim doszło do samego flamenco zaprezentowane były tańce z różnych stron świata, z których Flamenco czerpie inspirację.

Był to taniec indyjski, tradycyjny, czyli ten świątynno-rytualny. W grupie była krewna Ani, niejaka Jagoda, która była fantastyczna, tak samo, jak reszta grupy - a gdybyście mieli kiedyś okazję taki indyjski taniec zobaczyc, koniecznie to zróbcie - to, co te kobiety wyprawiają z mięśniami (potrafią ruszac dowolnym mięśniem ciała nie ruszając żadnym innym - jeśli myślicie, że to jest łatwe, to spróbujcie) przechodzi ludzkie pojęcie. Wygląda to naprawdę świetnie, choc muzyka i śpiew czasami wwierca się w mózg, a wystrojone, przyozdobione i wymalowane dziewczyny czasem wyglądają wręcz demonicznie.

Drugim występem były tańce cygańskie. Zespół Amare Ciawe, który je przedstawiał, tańczył dopiero od roku i był dośc specyficzny - najmłodsza uczestniczka miała może 5 lat, cała była w cekinach i z racji swojego wieku niewiele więcej na tej scenie robiła, tylko się kręciła, ale i tak była urocza. Najstarsze członkinie natomiast miały lat może 14-15 i widac, że tańczą relatywnie od niedawna - grupa nie miała żadnego konkretnego układu tanecznego - za to umieją świetnie improwizowac i naprawdę dobrze odnajdywały się na scenie. No, i jedna z nich śpiewała cygańskie pieśni i była w tym rewelacyjna.

Trzecim występem był taniec brzucha do muzyki stricte arabskiej. Tańczyła jedna dziewczyna, niejaka Kamila Witalimska, i była naprawdę rewelacyjna, a oglądając jej występ utwierdziłem się w przekonaniu, że tancerka tańca brzucha musi trochę tego brzucha miec, nie może byc idealnie szczupła - i to jest dobre, w dobie chorej pogoni za idealną figurą ludzkośc zapomina, że naprawdę idealna kobieca figura nie musi, a nawet nie może byc tyczką, że kobieta powinna miec trochę ciałka i wcale nie powinna się tego wstydzic. Pod tym względem występ miał bardzo pozytywne przesłanie dydaktyczne :) A że było na co popatrzec, to już dodatkowy atut - jak to mówi Blaze, "łakocie i witaminy".

Na koniec pierwszej części wróciły tancerki indyjskie, teraz jednak tańczyły tańce bollywoodzkie, czyli takie rodem z filmów indyjskich. Nie doczekałem się muzyki z "Czasem słońce, czasem deszcz", ale to tak naprawdę wszystko to samo. Dziewczyny, rzecz jasna, były fantastyczne.

Tak skończyła się częśc pierwsza, a ja, choc byłem tak zachwycony, że dowolny z występów dla mnie mógłby trwac wiecznie, to jednak sobie myślałem, że organizatorzy występu po prostu zebrali co się dało, i podpięli pod to ideologię, że z tego wszystkiego wywodzi się flamenco. Druga częśc występu pokazała mi, że się myliłem.

Jako pierwszy wystąpił zespół Arie Andaluz, który był wszechstronny - grał, śpiewał i tańczył. Także pokazywał pewne korzenie flamenco z muzyce hiszpańskiej i meksykańskiej, ale samo
flamenco wystąpiło tu raczej w graniu i śpiewaniu.

Flamenco w formie tańca pokazał ostatni zespół, klu programu, czyli La Pasion. Dziewczyny były, jak zawsze, rewelacyjne, choc nie tak rewelacyjne, jak im się zdarzało wcześniej (na przykład - niezapomniany występ na Wietora), a moja ulubiona Karolina Kursa była daleka od swojej zwykłej formy (prawdopodobnie dlatego, że kilka dni wcześniej wróciła z Korei i była na niewielu próbach). Ale i tak było na co popatrzec i czego posłuchac, zwłaszcza w drugiej części występu, gdzie za muzykę służył tylko wygrywany przez Kaję Będkowską rytm na cajonie, magicznym bębenku do flamenco (w którym zakochał się Viggen).

Generalnie cały koncert był fantastyczny i, jak powiedziałem, dowolny jego fragment by wystarczył za cały występ i było w czym wybierac, a występ flamenco w drugiej części niósł ze sobą echa wszystkich źródeł, zaprezentowanych w części pierwszej - muzyki indyjskiej, cygańskiej, bałkańskiej i arabskiej. I nawet nie najwyższa forma La Pasion (i Karoliny Kursy) nie był w stanie zatrzec tego obrazu.

***

Tydzień później zostałem przez Lucy zaproszony na jubileusz 35-lecia Zespołu Tańca Ludowego "Krakowiak". Lucy tam występowała, a razem ze mną na widowni siedział Luke, który sam tańczył ludowo przez dobrych 8 lat swojego życia, i gdyby nie jego obecnośc i "komentarze z offu", prawdopodobnie nie byłbym w stanie docenic tak bardzo tego występu. A dzięki niemu, jego znajomości tego wszystkiego, oraz dzięki ogólnemu biesiadnemu nastrojowi na scenie i na widowni mnie także udzielił się ten klimat i bawiłem się przednio.

Lucy zatańczyła w Lublinie i na końcu, w Krakowiaku, a ze wszystkich zaprezentowanych tańców najbardziej porywające były tańce górali żywieckich (chłopaki z laskami rządzą) oraz tańce sądeckie - rewelacja. Naprawdę, takie występy przekonują, że flamenco flamenkiem, ale nasz folklor jest wcale nie gorszy i nie mamy się zupełnie czego wstydzic.

***

A wczoraj byliśmy na występie tańca nowoczesnego. Zaprezentowały się dwa zespoły: Flesz Dance, wywodzący się z tańca cheerleaderek, oraz teatr tańca Forma. Ten pierwszy to był taki "support" na początek i na koniec imprezy. Dziewczyny tańczyły do muzyki z Matrixa, do disco, house i hip-hopu, i generalnie niby wszystko fajnie - ruszają się dobrze, rytmicznie, muzyka ogólnie znośna (oprócz tych momentów, gdy jest nieznośna), ale ogólne wrażenie takie, że przed takim czymś, co one zaprezentowały, ja uciekam, nie oglądając MTV.

Na szczęście przyszły dziewczyny (i jeden chłopak) z grupy Forma (w której tańczy nasza koleżanka Karolina, ale o niej jeszcze będzie) i pokazały klasę, do której pięt nie dorastają (wiem, że to jakiś zawiły błąd frazeologiczny) dziewczyny z Flesz Densu. Cztery przedstawienia teatralno-taneczne:

* "Baby", do genialnej muzyki Kapeli Ze Wsi Warszawa, stanowiły kwintesencję polskiej ludowej kobiecości (tchnęło to klimatami przyśpiewek z zeszłotygodniowego występu Krakowiaka) i były po prostu rewelacyjne. Tańczyła tu też wspomniana Karolina, ale o niej jeszcze będzie.

* "Zwierciadło" opowiadało historię trzech kobiet, które w zwierciadle oglądają swoje pragnienia: jedna, twarda kobieta biznesu, chciałaby był bardziej wyluzowana i dziecinna, druga, starsza pani, chciałaby byc młoda, a trzecia, nieśmiała, chciałaby byc ostrą laską. I właśnie tą ostrą laską była Karolina, która nas po prostu zwaliła z nóg tym, jak wyglądała w czerwonej sukni, i jak tańczyła.

* "Ad Libitum" było jakieś odjechane - muzyczny punktualizm, który ilustrował pierwszą częśc tego tańca, nie jest tym, co w muzyce lubię, dopiero w drugiej części muzyka zrobiła się normalna, coś zaczęło się dziac, i było jakby lepiej, ale bez rewelacji.

* "Cz@towanie na miłośc" na koniec opowiadało o parze, która poznaje się na czacie. Była to częśc najbardziej teatralna, a dziewczynę odgrywała znów Karolina, która ze swoją mimiką i teatralnością gestów była naprawdę przeurocza. Jedyny facet w zespole, który tutaj wystąpił, też był świetny, a końcówka - choc ja wiedziałem, że tak będzie - dośc przewrotna. Ogólnie - rewelacja.

***

Wyczerpałem już chyba asortyment tańców do oglądania na najbliższy czas, ale każde doświadczenie z ostatnich trzech weekendów mnie wzbogaciło i zostawiło ślad, który nie przeminie. Polecam taką rozrywkę, bo to - znów zacytuję Blejza - "łakocie i witaminy", i balsam dla oczu, i dla uszu, i dla duszy.