31 października 2007

Kwiatki Gajusa Ceplusa (Część I.)

Bosh, jaki ten język jest głupi czasami, aż głowa boli...

Mam sobie klasę Bonzo, a w niej prywatną zmienną statyczną oraz publiczną statyczną funkcję do obsługi tej zmiennej:

//plik "bonzo.h"
class Bonzo
{
private:
static int LONGEST;
public:
static void setLongest(int i) { LONGEST = i; }
}

a w innym pliku mojego programu korzystam z tej funkcji wprost:
Bonzo::setLongest(6);

i nie mogę dojść, dlaczego kompilator, a dokładnie linker, wywala mi najbardziej chyba irytujący błąd w historii, czyli LNK2001:

error LNK2001: unresolved external symbol "private: static int Bonzo::LONGEST" (?LONGEST@Bonzo@@0HA)

Długa i dokłada analiza "Symfonii C++" Grębosza utwierdziła mnie w przekonaniu, że wszystko powinno być ok, bo przecież statyczne elementy klas mają zasięg globalny (a nie tylko ograniczony do jednego pliku, jak to jest z obiektami statycznymi globalnymi).
Dalsza lektura oświeciła mnie, że sama deklaracja zmiennej statycznej w klasie to jeszcze za mało, że oprócz tego potrzebna jest definicja, najlepiej widoczna z punktu, w którym się do tej zmiennej odnosimy. Już samo to jest pierwszym idiotyzmem języka, ale to nie wszystko.

Dodałem sobie bowiem do pliku "bonzo.h" linijkę:
int Bonzo::LONGEST;
i nic. Błąd jest dalej, co prawda inny - różny w zależności od tego, w którym miejscu powyższą linijkę umieszczę (przed czy po definicji klasy), ale kompilować się dalej nie chce.
Siedzę tak i czytam tego Grębosza, patrzę na ten kod, eksperymentuję z wsadzaniem tej cholernej definicji po różnych innych plikach i nic nie chce działać...

W końcu wsadziłem tą deklarację na początek pliku, w którym wywołuję funkcję Bonzo::setLongest... i wszystkie problemy znikają jak ręką odjął... ktoś wie, dlaczego?

...

...

...

ODPOWIEDŹ: Bo gdy definiujesz metodę klasy wewnątrz tej klasy, a nie poza nią, to ona automatycznie jest traktowana jak funkcja inline.
Czyli jej kod jest wstawiany WPROST w miejsce, w którym jest wywoływana. Czyli w moim przypadku - wprost do pliku, gdzie jest wywołana funkcja.
Bosh, jaki ten język jest głupi czasami, aż głowa boli...

30 października 2007

Such a rookie mistake...

Note to self: jeśli piszesz w C++ po dłuższej przerwie i coś ci bardzo nie chce działać, przejrzyj poniższą listę:

1. Kompilator nie wie, co to string, vector albo list? A pamiętałeś o using namespace std; ?

2. Rookie mistake, który zdarza mi się za KAŻDYM razem:
*Klasa instancja; // ŹLE!!!!

Klasa *instancja; //dobrze!


Ale patrząc z dobrej strony, C++ czasem pozwala na wiele:
3. vector <int (*)(void)> pProceed;
Mój dzisiejszy wynalazek. Wektor wskaźników do funkcji. A funkcje są statyczne i należą do różnych klas. Generalnie mały hardkor, ale - co najdziwniejsze - działa :)

Koncertowo

Gdy słucham muzyki, czasem mam różne pomysły na wizualizacje, albo nawet teledyski do niektórych piosenek - często nawiązujące treścią, czasem tylko klimatem, w każdym razie często muzyka w uszach łączy się u mnie z ruchomymi obrazami w wyobraźni. W ten sposób na przykład wymyśliłem wizualizacje do niektórych płyt w całości - dokładnie mam wyobrażoną "Subterraneę" IQ albo "Scenes from a memory" Dream Theater.

Zwykle obrazy te są po prostu ilustracją do treści utworów czy całych albumów. Są jednak zespoły, których wizualizacji nie wyobrażam sobie inaczej, niż po prostu samych wykonawców, grających swoją muzykę. Są to grupy, które brzmią tak niesamowicie, że żadna wymyślna ilustracja nie jest im potrzebna. Należą do nich m.in. brytyjski Pendragon i norweska Madrugada - najlepszy zespół świata. Tych ostatnich chciałbym kiedyś zobaczyć na żywo i dałbym każde pieniądze, żeby to uczynić. Tych pierwszych widziałem - w 2001 w Krakowie, na pierwszym prawdziwym koncercie w moim życiu, i było to niesamowite przeżycie.

Bo z koncertami to jest tak, że ja nie przepadam za nagraniami audio z koncertów. Tzn. jeśli znam zespołu nagrania studyjne, to niespecjalnie poruszają mnie te same kawałki w wersji live. Co innego oczywiście grupy, które wydają tylko nagrania live (np. wszyscy bardowie - SDM, LFB, Kaczmarski), ale generalnie płyty LIVE grup grających też w studiu mnie nie kręcą.

Co innego jednak koncert zobaczyć - na własne oczy ujrzeć, jak ci ludzie tworzą własnymi umiejętnościami, niejako własnoręcznie, a nie za pośrednictwem komputerów czy playbacku, muzykę, którą tak uwielbiam. Dlatego też moim marzeniem jest zobaczyć kiedyś grupę Yes wykonujących swoje najlepsze kawałki ("Close to the Edge"!!!) w czasach swojej młodości i największej sprawności. Sięga to nawet ekstremum w postaci Jordana Rudessa, klawiszowca Dream Theater, którego słuchać nawet na albumach studyjnych jest ciężko, ale widziałem go dwukrotnie (w tym raz na żywo) i to, co on wyprawiał palcami na klawiaturze, przechodziło ludzkie pojęcie...

To wszystko to był taki wstęp do wspomnień o trzech koncertach, które ostatnio widziałem.

1. Coma - obiecałem, że napiszę. Widziałem ich pierwszy raz gdzieś na początku roku, w Studio. Teraz - w ramach festiwalu Piosenki Studenckiej - grali na AE. Co prawda ten wcześniejszy koncert był lepszy, ale i na tym ostatnim się dobrze bawiłem, zwłaszcza, że podszkoliłem się w repertuarze i znałem prawie wszystkie piosenki. Zagrali ich mniej, ale wybór był bardzo trafny - zwłaszcza, ze na bis zagrali na życzenie publiczności (w tym i moje) "Sto tysięcy jednakowych miast". Poza tym było głośno, rockowo i z pazurem, a Rogucki naprawdę ma świetny kontakt z publicznością. Następny ich koncert ma być chyba nawet za miesiąc, znów w Studiu, ale już chyba na niego nie pójdę - poczekam na następną płytę.

2. W górach jest wszystko co kocham - projekt muzyczno-poetycko-górski, zrzeszający wiele różnych osobistości (Pelton, Robert Marcinkowski) i grup (Na Bani, Siudma Góra oraz oczywiście Dom o Zielonych Progach), grający i śpiewający w klimatach mocno bellonowskich. To jest jeden z tych magicznych koncertów, na których się nie skacze i rzuca na stojących dookoła, by zostać przeniesionym na drugą stronę widowni na rękach współuczestniczących, tylko się siedzi i słucha - najlepszą i najgłębszą muzykę można po tym poznać (Marillion "Recital of the Script" albo Gentle Giant, o którym za chwilę). Natomiast miało tam też miejsce coś, z czym się jeszcze nigdy nie spotkałem - gdy wykonawcy schodzili ze sceny, publiczność śpiewała dalej. I tak śpiewała, dopóki wykonawcy na scenę nie wrócili zabisować. Fantastyczna atmosfera.

3. Gentle Giant - tym razem już nie na żywo, ale też warte wspomnienia. Koncert z '74 albo '75 roku, w studiu belgijskiej stacji telewizyjnej ZDF, zawiera piosenki z ich pierwszych płyt (od "Gentle Giant" z '70 do "Power and the Glory" z '75). Ogromną radość na oczu sprawia oglądanie wykonawców (zespół składał się wtedy z pięciu osób), którzy na scenie grają na dobrych kilkunastu różnych instrumentach - prócz standardowej perkusji, syntezatora, gitary elektrycznej i basowej mamy też skrzypce, wiolonczelę, kilka różnych fletów, wspaniałą solówkę na cymbałach, rozmaite instrumenty perkusyjne oraz niejeden wokal. I wszystko to na niesamowicie wysokim poziomie. Gdy tak słucham (i widzę) muzyków z tych lat, zawsze nachodzą mnie myśli, że kto to widział coś takiego dzisiaj - ludzi potrafiących grać na więcej niż jednym instrumencie i to z taką perfekcją; zespoły z więcej niż jednym wokalistą, w którym ci wokaliści uzupełniają się nawzajem; wreszcie zespoły, o których naprawdę można powiedzieć, że tworzą zespół - że nie gra każdy sobie, ale że ich melodie idealnie ze sobą współgrają, w idealnej harmonii potrafią grać naprawdę długie utwory i świetnie się w nich odnajdują. Arcymistrzami tego był Yes, ale Gentle Giant i Genesis niewiele im ustępują.

Szkoda, że takich koncertów jak ten ostatni nie zobaczę już nigdy na żywo (a nagrań jest niestety niewiele). Natomiast wspomniane wcześniej koncerty o tak różnych atmosferach także należą do chlubnych wyjątków na tle współczesnej muzyki rozrywkowej, gdzie najczęściej wystarczy jeden lub kilku (ew. jedna lub kilka) pięknych i młodych, którzy (które) nic więcej nie robią, tylko latają po scenie z mikrofonem i śpiewają z playbacku do muzyki puszczanej z taśmy. Dziś już mało kto chce oglądać prawdziwych instrumentalistów w akcji, grających prawdziwą Muzykę na prawdziwych instrumentach. Na szczęście kilku zapaleńców jeszcze jest, więc istnieje także nadzieja :)

23 października 2007

Złe miłego początki

Ponieważ słońce już zaszło, mogę już nieco dzień pochwalić.

1. Przedmiot "Przetwarzanie Obrazów" po fatalnej pierwszej laborce, z której nic nie wyniosłem i nic nie zrozumiałem, zaczyna przedstawiać się coraz fajniej - dzisiaj było naprawdę fajnie i choć nie wszystko zdążyliśmy zrobić, przynajmniej rozumiemy treści zadań, potrafimy wypełnić ich cele oraz wiemy, czego szukać przy wyciąganiu wniosków.

2. Pogoda się poprawiła - nie było już tak zimno i nieprzyjemnie, i mniej siąpiło.

3. A na karaoke przyszły aż trzy osoby! (including me, of course) Jacob z Isią się w końcu zebrali i choć nie udało mi się wyciągnąć ich do śpiewania, to jest szansa, że jak poćwiczą w domu, to już za tydzień się uda. Kto wie, może za tydzień wreszcie zbierze się też Sim... Generalnie zapraszam wszystkich, bo w jedności siła itd. itp.

A skoro już przy karaoke jesteśmy, to małe podsumowanie:

Za pierwszym razem, na początku października, poszliśmy tylko z Xavexem. Zmęczyłem obecnych dwoma piosenkami Beatlesów ("Come Together" i "I Am The Walrus"), nieudanym wykonaniem "Land of Confusion" Genesis oraz "Tonacją" Comy w wykonaniu kościelnym (jak to podsumował Kuba, prowadzący imprezę ;) XaveX natomiast bardzo udanie zaśpiewał "Wish You Were Here" Floydów.

Tydzień temu, gdy po raz drugi odwiedziłem Fisher Pub, tym razem z Simem, który postanowił spróbować Lady Pank, z tym, że "Kryzysowa Narzeczona" okazała się kapryśna i nie chciała dobrze wyświetlać tekstu. Sim więc zadowolił się "Zawsze tam gdzie ty". Ja natomiast znów wyryczałem Comę (tym razem "Święta") i ponownie podwójną dawkę Beatlesów ("Taxman" i "Being for the Benefit of Mr Kite", skwitowane pytaniem "co oni palili?"* )

Wczoraj natomiast, prócz wciśniętej mi przez Kubę Comy ("Leszek Żukowski", dobrze, że w zeszłym tygodniu zapoznałem się z ich pierwszą płytą, bo to by była porażka) i niezbyt udanej "Sztuki Latania" Lady Pank (polubiłem ich niezmiernie ostatnio, a z tą piosenką mam bardzo miłe wspomnienia) uraczyłem trójkę obecnych Brytyjczyków (prócz Jacoba była jeszcze jakaś para z południa Anglii) ich narodowym zespołem, śpiewając ponownie "I am the Walrus" i "Maxwell's Silver Hammer", które się bardzo spodobało, a którego oni, jak się okazało, nie znali.

Na koniec więc sypnę garstką porad, wyniesionych z własnego doświadczenia, dotyczących karaoke:

Po pierwsze, nie ma żadnego odsłuchu, w związku z czym nie słyszy się samego siebie podczas śpiewania. Ja wiem, że trudno w to uwierzyć, ale naprawdę tak jest.
Po drugie, nie wystarczy myśleć, że się zna piosenkę. Trzeba ją naprawdę znać, żeby dobrze ją wykonać - przejechałem się na tym choćby przy Genesis czy Lady Pank.

Nie chcę bynajmniej nikogo zniechęcać, wręcz przeciwnie - przecież to tylko zabawa :) Mam nadzieję więc, że zobaczymy się już w następny wtorek w Fisher Pubie :)

------
* LSD, oczywiście^.
^ Wiem, że tego się nie paliło, to skrót myślowy.

Słowo na dziś: EMO

Jest 14:41, a przysłowie mówi "nie chwal dnia przed zachodem słońca", ale chwalić go nie zamierzam, więc czuję się usprawiedliwiony.

1. Pogoda jest wybitnie chujowa. Z trudem zwlokłem się z łóżka, choć spałem solidne 8 godzin. Z podobnym trudem przychodzi mi każde przekroczenie progu z wnętrza w plener.

2. Nie poszedłem na laborki z SysOpów, gdyż sala 330 H-6 na AGH jest tragiczna jeśli chodzi o dydaktykę. Nie wiem, czy ona jest położona nad jakąś żyłą wodną, czy co, ale jeszcze NIGDY z ŻADNYCH zajęć w tej sali (a miałem ich niemało - rok Informatyki na AiRze, C++, Javę i Techniki Internetowe na Infie) nie wyniosłem żadnej konkretnej wiedzy. Komputery są badziewne i bezmyślnie poustawiane, światło jakieś ciemne, tablica parszywa, ekranu pod projektor brak, sufit dziurawy, a akustyka po prostu fatalna.

3. Na dwóch osobnych przedmiotach korzystamy teraz z MS Visio. Nie rozumiem tylko, czemu
nie możemy korzystać z jednej wersji, tylko musimy używać dwóch różnych. A jeśli już używamy dwóch różnych, to czemu do cholery nie są one ze sobą w żaden sposób kompatybilne? A tak w ogóle to czy ten program potrafi coś więcej, niż tylko rysowanie bloczków i strzałek?

4. A pogoda jest chujowa.

5. Na dodatek pan od "Inżynierii Oprogramowania" nie bardzo potrafi sprecyzować temat zadania. Szkoda, bo ten przedmiot zapowiadał się ciekawie, a pod koniec semestru jest z tego egzamin. I ja chętnie bym się tego nauczył, ale prowadzący jest średnio komunikatywny, sala znów ma kiepską akustykę (tym razem 201 C-3), no i ten pieprzony Visio 2002.

6. W związku z poprzednimi trzema punktami - całe zajęcia z Inżynierii przesiedziałem na nonsensopedii, czytając o emo. Ciekawe to słówko jest rozwiązaniem wielu moich problemów - od dawna szukałem jakiegoś określenia na taką postawę życiową, i okazało się, że słowo takie istnieje, i na dodatek jest to cała subkultura. Widzieliście "Małą miss"? Kojarzycie brata tytułowej bohaterki? Emo pełną gębą...

7. Wspominałem już, że pogoda jest chujowa?

8. A wczoraj oglądałem "Spider-Mana 3". Nic więcej mówić nie muszę - ten film parodiuje się sam.

9. Wieczorem - karaoke :) Mam nadzieję, że wreszcie będzie nas więcej niż dwie osoby...

22 października 2007

Political Fiction

Miałem już nie pisać o polityce ani o wyborach, ale vis maior - snów się nie wybiera (a przynajmniej ja nie potrafię ;)

Śniło mi się bowiem, że byłem z grupą jakichś ludzi (prócz Grzesia Wrony, kolegi ze studiów, nikt konkretny - ot, typowe senne konstrukty ludzkie) w V LO, ale nauczyciele nie mieli, co z nami robić, więc wysłali nas do pani profesor Wolff, która usadziła nas w ławkach i rozdała takie śmieszne broszurki.

Okazało się, że broszurki te zostały wydane przez Kaczyńskiego i zawierają petycję - do podpisania przez nas - o unieważnienie i powtórzenie ostatnich (czyli wczorajszych) wyborów. Broszurka zawierała także mnóstwo artykułów uściślających dlaczego niby należy wybory unieważnić. Powodów była masa - od niskiej frekwencji (!!!) poprzez ciągłe ataki na Tuska, PO i cały Front, a skończywszy na tym, że trzy dni przed wyborami Jarek Kaczyński zobaczył UFO i to na pewno oni (kosmici) też w tym wszystkim maczali palce.

Wszyscy moi towarzysze grzecznie broszurkę wypełniali i składali podpisy, a ja tylko siedziałem i się śmiałem...

Tyle snu. A piszę o nim nie tylko dlatego, że był zabawny, ale też dlatego, że skłonił mnie do pewnej refleksji:
Drogi Panie Premierze, stwierdzenie, że to, że nie wygraliście wyborów, że PO dostało dużo więcej głosów od Was, jest winą Frontu, Układu, Gazety Wyborczej czy nawet Kosmitów, jest zwykłą obrazą dla inteligencji Polaków. Jest insynuacją, że Polak nie może podjąć samodzielnie przemyślanej decyzji, że każda decyzja, która jest odmienna od wizji Pana Premiera musi być fałszywa, podpowiedziana, wymuszona czy wstrzyknięta za pomocą hipnozy albo marsjańskich implantów podskórnych. Pan Premier widocznie nie dopuszcza możliwości, że fakt, że przegrał wybory może być spowodowany po prostu tym, że Polakom nie spodobało się to, co wyprawiał z krajem przez ostatnie dwa lata. Do jasnej ciasnej - w końcu mamy demokrację! Większość wybiera - i większość wybrała, z czym Pan Premier musi się, niestety pogodzić. Dostaliście swoją szansę dwa lata temu, i schrzaniliście ją dokumentnie, a Polak - jak się ku mojej niezmiernej radości okazało - jest nie w ciemię bity, i drugi raz tej szansy Panu Premierowi nie da.

I wcale mi nie jest przykro.

z linii Frontu

Obiecałem Karolinie, że nie będę pisał o polityce. Muszę tą obietnicę złamać, ale obiecuję jednocześnie, że tylko ten jeden raz, mając nadzieję, że do kolejnej notki na tematy okołowyborcze nie dojdzie w najbliższym czasie :)

Dzisiejszy dzień od 5 rano spędziłem na linii frontu, czyli w obwodowej komisji wyborczej. Na dodatek w moim własnym obwodzie, w związku z czym byłem drugą osobą, która tam zagłosowała (ubiegł mnie jakiś gościu, który wstąpił po drodze do pracy zaraz po otwarciu drzwi komisji, kiedy ja jeszcze zajęty byłem pieczętowaniem kart). Dało mi to możliwość obejrzenia wyborów w skali mikro, choć z odniesieniem tego do skali globalnej musiałem poczekać do godziny 23 z minutami, kiedy dowiedziałem się, co się działo tymczasem w reszcie kraju.

Frekwencja była ogromna - na 1255 osób w spisie dostaliśmy 955 kart, z których pozostało nam niecałe sto. Gdyby wybory trwały jeszcze godzinę, na pewno by ich nam zabrakło, co zresztą ponoć miało miejsce w kilku komisjach w kraju. Miałem też pobieżny przegląd przez mieszkańców mojego obwodu wyborczego i średnia wieku jest bardzo wysoka, w związku z czym tym bardziej zaskakujące były wyniki...

Widocznie babcie w moim obwodzie wiedzą jak pilnować swoich dowodów albo po prostu ich wnuczkowie wiedzą, że nie muszą ich im chować. PO dosłownie zmiażdżyło wszystkich pozostałych, zdobywając prawie 500 głosów na 860 wszystkich. Sam Gowin zgarnął o kilkadziesiąt głosów więcej, niż cały PiS. Wyniki LPRu i Samoobrony (3 głosy!) były jeszcze bardziej marginalne, niż najbardziej marginalnych partii (PPP i Partii Kobiet).

Nie wiem, co się stało, że Polacy tak bardzo się zebrali i tak tłumnie ruszyli do wyborów. Przez cały czas siedzenia w komisji, a potem liczenia głosów, doszedłem do wniosku, że kampania informacyjna i namawiająca do wyborów (nie - na konkretne partie, tylko ogólnie do wyborów) była w tym roku, jakby to powiedzieć, WYBORNA ;) Spot "W wyborach twój głos nigdy nie jest jeden" i seria spotów i reklamówek stylizowanych na materiały promocyjne IKEI ("PARLAMENT - zrób to sam!") były strzałem w dziesiątkę, ale to nie tylko to. Porównując liczbę nieważnych i błędnie oddanych głosów dwa lata temu i dzisiaj wywnioskowałem, że ludzie nie tylko ruszyli tłumnie, ale też ruszyli rozumnie - nie było kart pokreślonych w jakiś bezsensowny sposób, a tylko jedna karta miała dopisek o głosowaniu w rękawiczkach (a głos na niej i tak był ważny). Tak czy inaczej, jestem z mojego narodu dzisiaj bardzo, bardzo dumny, tak dumny, jak nie byłem od bardzo dawna.

A potem dowiedziałem się, jakie były wyniki globalnie, co się stało, jak pięknie mówił Tusk i jakiego idiotę z siebie zrobił Kaczor (teraz nie ma Układu, teraz jest Front). I to było miłe, ale nieopanowana radość ogarnęła mnie, gdy usłyszałem o osiągach Samoobrony, a co dużo ważniejsze - LPRu. Mimo, ze polityka mnie nigdy nie interesowała i nigdy się na niej nie znałem, miałem i nadal mam ochotę skakać z radości - nie będę już musiał oglądać burackiej mordy Jędrka Lepieja i końskiej gęby Romana Wielkie G. Ten ostatni nawet ponoć zapowiedział, że gdy jego partia nie wejdzie do parlamentu, zrezygnuje z posady szefa LPRu :) Co za radość... Oczywiście nie wierzę, żeby to zrobił, ale tak czy inaczej - co za radość...

Na koniec - ja zdaję sobie sprawę, że nie od razu zdarzą się cuda. Ja na pewno jestem na tyle realistą, że nie mogę powiedzieć z pełnią przekonania, że "no, teraz to wreszcie będzie dobrze". Ale sukces w postaci usunięcia LPRu i Leppera z rządu jest dla mnie całkowicie na daną chwilę satysfakcjonujący :)

I chyba aż sobie kupię koszulkę z napisem "Głosowałem na PO" i będę ją nosił z dumą.

PS. Tak, to ja :) Nie podmienili mnie ;)

17 października 2007

Moje wyjście z mroku

Nauczony pozytywnym przykładem "Octopusa" sprzed paru dni postanowiłem postawić kolejny krok na drodze mojej walki z Wewnętrznym Mamoniem (patrz: dwie notki w tył). Innymi słowy - postanowiłem wreszcie posłuchać pierwszej płyty łódzkiej grupy Coma, "Pierwsze Wyjście z Mroku".

Coma
zawsze dla mnie kojarzyła się ze studenckim zespołem blejzowo-juwenaliowym (with all due respect), a to dlatego, że występowała niejednokrotnie właśnie na juwenaliach czy innych studenckich imprezach, między zespołami takimi, jak Akurat, Zabili Mi Żółwia czy stały bywalec, Kazik i jego Kult.

Ich druga płyta, "Zaprzepaszczenie Siły Wielkiej Armii Świętych Znaków" od strony muzycznej wpasowuje się nieco w to wyobrażenie, zacierając je oczywiście całą warstwą progresywną. Dlatego spodziewałem się, że pierwsza płyta będzie muzycznie właśnie taka, jak druga - zwłaszcza, że byłem na koncercie, na którym utwory, które nie pochodziły z "Zaprzepaszczenia..." były do nich bardzo podobne, więc automatycznie uznałem, że pochodziły z pierwszego albumu.

Słucham więc go od paru dni i jestem niesamowicie zaskoczony - okazało się bowiem, że moje wyobrażenie jest zupełnie błędne. "Pierwsze Wyjście z Mroku" jest oczywiście mniej progresywne, ale też generalnie cichsze, spokojniejsze, wręcz mogę powiedzieć, że liryczne - na "Zaprzepaszczeniu..." nie ma tak spokojnych utworów, jak "Ocalenie", otwierający "Leszek Żukowski", tytułowe "Pierwsze wyjście..." czy przepiękne "Sto tysięcy jednakowych miast". Kawałki z drugiej płyty są rewelacyjne, mocne, energetyczne i z pazurem, natomiast te z pierwszej są po prostu piękne.

Po raz kolejny więc przekonałem się, że Wewnętrzny Mamoń jest tylko małym gnomem, nasłanym przez Agentów Dołu, żeby utrudnić lub uniemożliwić mi drogę ku lepszemu poznaniu Jedynej Słusznej Muzyki...

PS. Zdaję sobie sprawę, że to druga notka z rzędu, traktująca o Comie, ale od razu zaznaczam, że następna też będzie częściowo o nich ;)
PS2. Ach, no i kilka słów po koncercie przecież będzie. To spodziewajcie się jeszcze dwóch :P

16 października 2007

O ja głupi

Note to self: od teraz czytaj uważnie wszystkie plakaty Festiwali Piosenki Studenckiej.

W ramach tegoż festiwalu w tym roku w czwartek będzie koncert Comy (19:30, Sala Widowiskowa Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, ul. Rakowicka 27), o którym dowiedziałem się dopiero co. I na który idę.

Ale już za późno dowiedziałem się, że także w ramach tego festiwalu w poniedziałek był w Bagateli koncert Lubelskiej Federacji Bardów... a ja bym dał każde pieniądze świata, żeby ich zobaczyć i posłuchać na żywo... (tu ukłon i uśmiech w stronę Wichurki, która mi tą grupę podrzuciła :)

Od teraz będę się pilnował. Nie mogę tego znowu przegapić.

13 października 2007

Olbrzym coraz przyjaźniejszy

Inżynier Mamoń powiedział, że lubi tylko te piosenki, które już słyszał. Nie jestem może wielkim fanem "Rejsu", ale ta kwestia jest mi niezwykle bliska, bowiem mam podobnie. Przy całej swojej miłości do Jedynej Słusznej Muzyki muszę przyznać, że znajdowanie w sobie odwagi by posłuchać czegoś nowego przychodzi mi czasem z dużym trudem.

Ale najgorsze jest poznawanie nowego dzieła kogoś (muzyka, zespołu, a nawet reżysera - z filmami np. Almodovara też tak mam), kogo już znam, lubię i cenię. Innymi słowy - gdy już poznam i polubię jakąś płytę albo kilka jakiegoś zespołu, bardzo ciężko jest mi spróbować posłuchać czegoś innego tego twórcy. Bo co jak mi się nie spodoba? Co, jeśli to, co już znam i lubię, jest dziełem genialnym, ale wyjątkowym na tle pozostałego dorobku, który okaże się być kiepski bądź nawet tragiczny?

Jednym z tak potraktowanych przeze mnie artystów jest grupa Gentle Giant. Ten art-rockowy zespół z lat 70-tych został mi podrzucony przez XaveXa (rzecz oczywista) w formie pierwszych pięciu płyt. Było to jakichś 4-5 lat temu i skończyło się na przesłuchaniu dwóch pierwszych płyt. Chociaż słowo "przesłuchanie" nie wyczerpuje stopnia mojego zaznajomienia się z tymi dziełami...

"Gentle Giant" i "Acquiring the Taste", bo tak zatytułowane są dwa pierwsze albumy, wypaliłem sobie jeden po drugim na jednej płytce audio i po dziś dzień sięgam po nie z nieprzyzwoitą wręcz częstotliwością. Krótko mówiąc, są to albumy-pewniaki, albumy bezbłędne, takie, których mogę słuchać zawsze, wszędzie, w każdym nastroju i okolicznościach. Ale najlepsze w nich jest to, że wciąż odkrywam na nich coś nowego...

Na początku pokochałem je po prostu jako świetne albumy art-rockowe, delikatne jak Genesis i równocześnie zwariowane jak wczesny Queen (jestem przekonany, że Queen w pierwszych swych latach wzorował się właśnie na Łagodnym Olbrzymie). Zachwyciło mnie trio wokalistów (Derek, Phil i Kerry), którzy śpiewali czasem razem, a czasem wymiennie, każdy w innym stylu, w zależności od nastroju piosenki albo jej fragmentu.

Potem zachwycił mnie nastrój - akurat wtedy przyszedł dla mnie czas zapoznania się
z serią o Harry Potterze i nie znam płyty, która bardziej by pasowała nastrojem i treścią ("Black Cat"!!!) do tych książek. Do dziś zawsze słucham GG czytając HP i na zawsze już te teksty kultury będą ze sobą dla mnie powiązane.

A wreszcie ostatnio, słuchając przy pracy w Anglii znów tych dwóch płyt odkryłem, że członkowie GG byli niesamowitymi muzycznymi eksperymentatorami - co ci kolesie wyprawiają na tych dwóch krążkach to przechodzi ludzkie pojęcie. Nie dość, ze używają mnóstwa różnych instrumentów, trójki uzupełniających się wokalistów i praktycznie żadnej elektroniki, to jeszcze używają tego w bardzo twórczy i nieprzewidywalny sposób. Np. Derek nauczył się śpiewać "Alucard" od tyłu, po to, by po nagraniu można je było odwrócić tak, by osiągnąć efekt śpiewania od tyłu, ale żeby teksty był śpiewany do przodu. "The House The Street The Room" kończy się powtórzeniem tej samej krótkiej melodyjki jakieś trzydzieści razy, za każdym razem na innym instrumencie. Wreszcie w "Black Cat" udaje im się z gitary wyciągnąć dźwięki, które brzmią jak miauczenie kota. Że już nie wspomnę o "The Wreck", które jest po prostu progresywną szantą.

Tak więc od lat słucham tylko tych dwóch płyt w kółko i dopiero ostatnio odważyłem się wreszcie dać szansę ich kolejnej, trzeciej płycie. I z radością mogę powiedzieć, że "Octopus" nie jest wcale gorsza od pozostałych, świetnie wkomponowuje się w znane mi już dokonania grupy, nie ustępując im w niczym. Chłopcy dalej eksperymentują ("Knots"), a utwory bywają jeszcze delikatniejsze ("Think of me with kindness"), ale bywają też i ostrzejsze ("A cry for everyone" - doprawdy nie wiedziałem, że Łagodny Olbrzym ma takiego pazura). Słowem - wszystko, co najlepsze.

Niedługo więc przyjdzie pora na porządne wsłuchanie się w czwarty album grupy, "In A Glass House", w którym zespół robi instrument z tłuczonego szkła...

12 października 2007

Indiana Jones powraca. Niestety.

Niedawno wytwórnia 20th Century Fox ujawniła tytuł czwartego filmu z serii o słynnym archeologu. Będzie on brzmiał "Indiana Jones and the Kingdom of the Crystal Skull".

Myślicie, że to jest straszne? To zobaczcie parę poprzenich propozycji tytułów: "Indiana Jones and the City of the Gods", "Indiana Jones and the Destroyer of Worlds", "Indiana Jones and the Fourth Corner of the Earth", "Indiana Jones and the Lost City of Gold", "Indiana Jones and the Quest for the Covenant" (cytowane za Stopklatką).

Doprawdy, strach się bać. Taka żonglerka tytułami, z których każdy jest gorszy od poprzedniego, nie wróży dobrze żadnemu filmowi. Podobnie, jak nie wierzę, żeby dobrą wróżbą było odgrzewanie po 20 latach zamkniętej już dawno serii. Genialnej, oczywiście, i niesamowicie wciągającej, ale po dwudziestu latach nawet charyzma Harrisona Forda i warsztat Stevena Spielberga to może być za mało, jeśli scenariusz będzie kiepski. A sądząc po tytułach myślę, że można zacząć się obawiać...

Poza tym jeśli ktoś nazwie ten film "Indiana Jones IV", to ja się wścieknę i go zbojkotuję. Bo może jest to czwarty film kinowy o Indianie, ale czwarta część serii powstała już dawno. Mówię tu o "Indiana Jones and the Fate of Atlantis" i mam gdzieś, że była to "tylko" gra komputerowa - była sygnowana przez LucasArts, miała numerek IV w tytule, miała Indianę Jonesa za głównego bohatera i wielu innych znanych nam bohaterów drugoplanowych, miała typowy dla całej serii klimat Kina Nowej Przygody, więc nikt mi nie wmówi, że to się nie liczy, bo to "tylko gra".



11 października 2007

(serialowe) High Five!

Nadeszły czasy, kiedy telewizja przestała być niezbędnym medium pomiędzy widzami a serialami. Kiedyś oglądałem seriali dużo, w latach mojej młodości uwielbiałem spędzać sobotnie popołudnia na oglądaniu seriali komediowych ("Pełna chata", "13 Posterunek"), klasyków lat 80-tych ("Gliniarz i Prokurator", "Policjanci z Miami" no i, rzecz jasna, "MacGyver"), czy późniejszych ("The X-Files", "Beverly Hills 90210"). Specjalne miejsce w moim sercu zajmują też filmy Anime, transmitowane codziennie w bloku od 16:00 do 17:30 przez piracką telewizję Krater ("Gigi La Trotolla", "Kapitan Tsubasa", "Zorro").

Potem jednak przestałem oglądać telewizję w ogóle, a już szczególnie zaniedbałem zajmowanie miejsca przed ekranem o tej konkretnej porze tego konkretnego dnia, żeby obejrzeć ten konkretny serial. Wiedza o wydarzeniach z "Rodziny zastępczej" czy innego "Klanu" była czysto przypadkowa, akurat jak mi się przydarzyło być w okolicy telewizora w odpowiednim momencie. Nie było jednak w tym nic regularnego - moimi spotkaniami z serialami rządził przypadek.

A potem uzyskałem dostęp do szerokopasmowego internetu, a mniej więcej w tym samym czasie amerykańskie telewizje zaczęły nawzajem prześcigać się w wymyślaniu seriali nowej generacji. I każda z tych stacji chciała przebić pozostałe, w związku z czym mamy ich ostatnio prawdziwy wysyp.

Przewaga jest nieprawdopodobna - żadnych, ale to absolutnie żadnych reklam, mogę przewijać i co ciekawsze fragmenty albo co lepsze teksty oglądać i słuchać raz po raz, no i mogę szybko nadrobić, gdy coś przegapię. Minusem jest fakt, że gdy zaczynam oglądać serial, który już trochę trwa, zwykle jestem przez niego tak pochłaniany, że zarywam kilka albo kilkanaście nocy, żeby obejrzeć wszystkie dotychczasowe odcinki - bo jak zaczynam oglądać jeden, to zwykle kończę na jakichś dziesięciu o piątej rano. Ale ten minus trwa tylko do czasu, gdy nadrobię całość historii serialu, bo potem jestem już, jak wszyscy, skazany na cotygodniowe czekanie na kolejne odcinki.

A teraz klu dzisiejszej notki, czyli top fajf najlepszych "nowych seriali" ostatnich lat:

5. "Prison Break" - gdyby trwał jeszcze pierwszy sezon, przy tym tytule widniałaby cyferka "2". Pierwszy sezon był bowiem fenomenalny i wywindował to dzieło bardzo wysoko, przebijając nawet "Losta". Ten klaustrofobiczny klimat, te codzienne sytuacje i potyczki w murach więzienia, te niesamowite zdolności planowania, te relacje między wszystkimi bohaterami, no i te tatuaże...
Potem jednak serial wyszedł poza mury więzienia i napięcie nieco przyklapło. Pojawiły się piętrowe teorie spiskowe i wątki, które wiele obiecywały, a kończyły się głupio albo niesatysfakcjonująco. Właśnie zaczyna się sezon trzeci i mimo, że akcja wróciła do wnętrza więzienia (innego niż w sezonie pierwszym), to jakoś jak na razie nie potrafi mnie znów przykuć do ekranu. Zwłaszcza, że spojlery mówią, że dalej będzie jeszcze gorzej...

4. "Battlestar Galactica" - nowa wersja klasycznego serialu z lat 70-tych pełna jest grzechów typowych seriali bez "odgórnego planu" (vide "The Pretender", u nas znany jako "Kameleon", o którym kiedyś napiszę więcej), co sprawia, że niektóre wątki są chaotyczne, niektóre rozwiązania lamerskie, niektóre chwyty tanie, a niektóre śmierci bezsensowne. Serial ma swoje momenty słabsze (doprawdy, druga połowa drugiego sezonu zniechęciła mnie tak, że prawie przestałem to oglądać), ale ma i momenty prawdziwie potężne (cztery słowa - "All Along The Watchtower"). Przeraża mnie jednak myśl, że twórcy namieszali już tak bardzo, że nie potrafią wyjść z tego miszmaszu z twarzą. Że zwodzą nas, widzów, od samego początku i że Cyloni tak naprawdę nie mają żadnego planu.
Jest dobrze, ale poważnie obawiam się, że czwarty sezon (na który wszyscy czekamy) przyniesie kilka rekinów do przeskoczenia.

3. "Desperate Housewives" - Dresik, mój kolega ze studiów, ma gusta serialowe i filmowe trochę podobne do moich. Lubi "Losta", "Prison Breaka" i filmy w stylu Bonda czy Bourne'a. Ale gdy ten oto miłośnik historii mocno sensacyjnych powiedział mi, że najlepszym serialem, jaki w życiu oglądał, jednak pozostają "Desperate Housewives" - opowieść o czterech przyjaciółkach z typowego amerykańskiego przedmieścia - była to recenzja, którą musiałem przetestować empirycznie. I nie zawiodłem się. Skończyłem właśnie oglądać sezon trzeci i zaczynam - równolegle z braćmi Amerykanami - śledzić akcję czwartego, i jestem absolutnie zachwycony. Tak jak "JAG - Wojskowe Biuro Śledcze" jest serialem zainspirowanym filmem "Ludzie Honoru" z Cruisem, tak "Gotowe na wszystko" są jakby serialową wersją "American Beauty", choć jeszcze zabawniejszą, jeszcze bardziej satyryczną i znacznie bardziej wciągającą. Poza tym doceniam warstwę dydaktyczną (im mniej w twoim życiu sekretów, im mniej szkieletów w szafie, im mniej błędów popełniasz na co dzień, tym łatwiej Ci będzie przez to życie kroczyć) i naprawdę, naprawdę nie chcę mieszkać na przedmieściach...

2. "Lost" - serial przepełniony tajemnicami, przeplatającymi się wątkami z teraźniejszości i przeszłości bohaterów, mnóstwem pytań - zdawałoby się - bez odpowiedzi... A jednak trzeci sezon dowodzi, że - w przeciwieństwie np. do "Battlestara" albo nieszczęsnego "Kameleona", a nawet "Prison Breaka" - twórca "Losta", J.J.Abrams, ma wszystko obmyślane, przewidziane i zaplanowane. Skończył się sezon trzeci (i to jak się skończył... nie mogę uwierzyć, że teraz mamy czekać jeszcze co najmniej do stycznia na ciąg dalszy...) i my już wiemy, że odcinków będzie jeszcze nie więcej niż 50, podzielonych na trzy sezony. Poza tym, wbrew temu, co się twierdzi, fabuła wcale nie jest aż tak pokręcona, że już nie da się jej odkręcić - przeciwnie, uważni widzowie w ostatnich odcinkach zamiast dostrzegać kolejne pytania bez odpowiedzi, dostrzegą kilka rozwiązań zagadek, nurtujących ich przez cały czas trwania serialu.
Naprawdę, po słabszych momentach w trakcie sezonu trzeciego (głownie spowodowanych silną konkurencją w postaci "Prison Breaka") "Zagubieni" odzyskali moją wiarę i sympatię. Byle tak dalej!

1. "Firefly" - pierwsze miejsce rezerwuję dla serialu, który w Polsce jest (i najprawdopodobniej pozostanie) zupełnie nieznany, a który ja uważam za najlepszy serial ever, a nie tylko ostatnich lat. Najbardziej niedoceniony przez stację serial, jaki znam (wyprodukowano tylko 13 odcinków + pilota, a wyświetlono je w niewłaściwej kolejności), za to ukochany przez fanów i samego twórcę, który nie poddał się presji i po skasowaniu serialu zebrał kasę, żeby nakręcić film kinowy, zamykający najważniejsze wątki.
Kosmiczny western, ale nie w sensie przenośnym, jak "Star Wars" czy "Star Trek", tylko dosłownym - są statki kosmiczne, różne planety i zaawansowana technologia, ale są i konie, rewolwery, pojedynki, prerie, muzyka country, a nawet napad na pociąg. A do tego wszystkiego warstwa SF nie jest przesadzona (żadnych obcych, podróży nadświetlnych czy nawet gwizdów laserów i ryku silników w kosmosie) a dziewiątka głównych bohaterów, stanowiących załogę statku Serenity klasy Firefly, to najbardziej barwne postacie, z jakimi się spotkałem. Ich relacje, ich dialogi, ich przygody, choć mieszczą się tylko w czternastu odcinkach, mogę oglądać w kółko i na okrągło.
Szkoda, że tylko tyle ich powstało. Szkoda, że nikt z ludzi u władzy nie dostrzegł tego potencjału. Ale dobrze, że powstało choć tyle. Bo naprawdę jest do czego wracać znowu i znowu.

A w kolejce czeka jeszcze "Rzym" i "Carnivale"... namnożyło się tych seriali. I przyznaję, że potrafią one pożerać godziny życia, ale z drugiej strony dają tak wiele radości na codzień...

09 października 2007

Człowiek z liściem na głowie

Wbrew piosence Elektrycznych Gitar, jak wsiadał to go jeszcze na głowie nie miał. Liść został wwiany przez okno w trakcie jazdy i usiadł niczego nie świadomemu panu na kapeluszu, i na dodatek przyczepił się do niego w ciekawej, przeczącej prawom fizyki pozycji:
Ech, uroki telefonu z aparatem :)

08 października 2007

z Filmu na Film

Miesięcznik "Film" czytam blisko 10 lat. Zacząłem w sierpniu 1998 roku i nieprzerwanie kupuję co miesiąc do dziś. Wcześniej czytałem, choć nieregularnie, "Cinemę", ale była tragicznie pozbawiona treści, a recenzje były denne. "Kino" było, jest i na zawsze pozostanie dla mnie pismem krytyków dla innych krytyków i jest dla mnie po prostu za mądre (plus zbyt pretensjonalne). "Film" wtedy właśnie był dla mnie idealnym złotym środkiem - był bardziej "Rzeczpostpolitą" niż "Faktem", nie miał kadrów z filmów na 3/4 strony, nie miał bajeranckiej oprawy graficznej zamiast tekstów, i co najważniejsze i czym mnie urzekł najbardziej - nie miał ocen! Mało tego, każda premiera opisywana był dwoma tekstami: informacjami o filmie (kto zrobił, kto gra, o co chodzi, i tak dalej) oraz rzetelną recenzją, także bez ocen. Kto chciał ocen - sięgał do rubryki "9 gniewnych ludzi", gdzie każdy recenzent przyznawał filmowi swoją ocenę, czasem z uzasadnieniem, czasem bez.

"Film" wydawany jest od ponad 60 lat. Przez te ponad pół wieku zmieniało się w nim, rzecz jasna, wiele - był dwutygodnikiem, potem tygodnikiem, a wreszcie (w '93) został miesięcznikiem. A jednak mam wrażenie, że najbardziej drastyczne zmiany zaszły w nim właśnie w ciągu ostatnich lat. Widzicie, zacząłem czytać go gdy redaktorem naczelnym był niejaki Lech Kurpiewski, człowiek o świetnym poczuciu humoru, fantastycznym języku i bardzo dobrym zmyśle kina. Ten człowiek naprawdę to kochał. A wykupienie "Filmu" przez francuskie "Premiere" w 2000 roku, które zaowocowało lekką zmianą formatu i szaty graficznej, jeszcze bardziej wyszło periodykowi na dobre. Wszystko natomiast poszło w diabły, gdy w 2002 roku władzę przejął duet Zalewski+Mazurek.

Ci dwaj gnoje (możecie ich znać ze stałej kolumny w "Polityce" bodaj, albo innym "Wproście") posłali czasopismo z ponad półwiecznymi tradycjami do gnoju. Pod chyba każdym względem. Nigdy draniom tego nie wybaczę i są na mojej czarnej liście, zaraz obok Jerzego Łozińskiego i Johnny'ego Rottena. Posłali więc "Film" do piachu, robiąc z niego coś w stylu "Faktu" o filmach - przezabawne i treściwe wstępniaki Kurpiewskiego zastąpili swoimi prostackimi, krótkimi i żenującymi aż do bólu, rozdęli do granic możliwości działy plotkarsko-pierdołowate kosztem działu opisów filmów, usunęli ideę podwójnych tekstów na temat premier (zostały tylko recenzje) oraz wprowadzili gwiazdki. W tym okresie już nawet "Cinema" była inteligentniejsza*. Kurpiewski natomiast próbował prowadzić własny, konkurencyjny periodyk, "Świat Filmu", ale na dwóch numerach się skończyło. Niestety.

Na szczęście duet Zalewski+Mazurek niedługo został zastąpiony przez jakąś babkę, która nieco sytuację poprawiła, ale też szybko wyleciała. Po niej przyszedł Marcin Prokop, który może i jest idiotą, ale za jego czasów "Film" też pod niektórymi względami wyszedł na prostą. Zaczął czasem nawet dodawać filmy DVD z całkiem interesującymi dziełami (np. "Człowiek z blizną" czy "Tess"). Ale, jak się okazało, i on nie zagrzał długo miejsca na krzesełku filmowego rednacza...

Najnowszy, październikowy numer od razu pachniał zmianami. Dodany do niego film także jest interesujący ("Rozmowa" Coppoli, dawno go już chciałem obejrzeć w całości), natomiast wnętrze samej gazety wygląda jakoś inaczej. Trochę mi zajęło wypatrzenie, gdzie tkwi sedno zmian, ale nagle uderzyło mnie to jak obuch. Dwa bolesne (będące szczególną zmorą polskich produkcji filmowych ostatnich lat - vide "Samotność w sieci" albo "Gulczas") słowa - Product Placement.

Reklamy były obecne zawsze i nic się na to nie poradzi - zresztą nawet babskie gazety typu "Elle" składają się w 2/3 z reklam (nie przesadzam, liczyłem osobiście). Ale zawsze były to reklamy całostronicowe, oddzielone od treści gazety kompletnie. Teraz natomiast jest tragicznie - co mają znaczyć artykuły sponsorowane przez Nescafe, Plusa (dosłownie, Plus ma wręcz swoją stałą kolumnę na całą stronę) czy Orbit? Co mają znaczyć niektóre recenzje umieszczone na błękitnym tle, z motylkami, logiem Princessy i hasełkiem pseudo-filmowo-słodyczowym? Co to za koszmar?

Doprawdy, kiedyś już (widząc te pseudo recenzje za czasów Zalewskiego+Mazurka) zdałem sobie sprawę, że tytuł "Film" oznacza, że nie będzie to gazeta tylko o premierach kinowych (bo tytuły jak "Kino" czy "Cinema" jednak bardziej zobowiązują) i według nich pewnie równie dużo można się skupiać na recenzjach filmów na DVD czy opisach sprzętu kina domowego, ale do diaska, teraz to już wygląda na to, że jakiekolwiek filmy ustępują miejsca reklamie i product placementowi.

Bardzo mi się to przestaje podobać i poważnie zastanawiam się, czy nie dać raz jeszcze szansy "Cinemie". Panie Nowy Rednaczu Jacku Rakowiecki, shame on you! Shame on you za bzdurne artykuły o wymowie nazwisk hollywoodzkich (i nie tylko) gwiazd, shame on you za niepotrzebny artykuł o tym, jak działają telewizyjne prognozy pogody i długi artykuł o plaźmie i LCD, shame on you za artykuł o Michelle Pfeiffer, który jest kopią artykułu na ten sam temat sprzed 13 lat (luty 1994) i shame shame shame za sprzedanie się Babilonowi aż do szpiku kości.

Bez serc, bez ducha, to szkieletów ludy...

----
* Swoją drogą - ponoć "Cinema" przez te lata nawet obiektywnie podniosła bardzo poziom. Nie wiem, nigdy nie sprawdzałem, nie odważyłem się.

Sekrety cynamonu

Do cynamonu mam słabość z powodu "Diuny", której motyw przewodni, czyli Arrakańska Przyprawa Melanżowa ma jego zapach. Ale po kilku doświadczeniach z tym specyfikiem doszedłem do wniosku, że cynamon jest o tyle dziwną przyprawą, że można z niej zrobić rzeczy niesamowicie dobre (szarlotka z cynamonem, płatki CiniMinis albo guma Big Red, którą uwielbiam, ale której nie mogę żuć, bo jeden listek wypala mi kubki smakowe tak bardzo, że przez tydzień nie czuję żadnych smaków) jak i nieprawdopodobnie paskudne (herbata cynamonowa albo takie ciastka, które raz jedliśmy u Lewickiego na sesji).

Mój dzisiejszy zakup z tej kategorii, jaką są cynamonowe kadzidełka (Alexander, nasz współlokator z Bristolu, zaraził mnie ideą kadzidełek), należy, niestety, do tej drugiej kategorii. Bardziej czuję zapach patyczka niż samych kadzidełek, a z kadzidełek czuję tylko tą ostrość, która tym razem wypala mi chyba inne kubki...

No, ale nic to, palenie albo zdrowie :)

05 października 2007

Naładowany nieznośnie całą noc nie spałem...

...skąd się bierze tyle negatywnych emocji...

Ok, to jak już cytat (parafrazę, właściwie, z Comy) mamy za sobą, to ja Wam powiem, skąd. Wczoraj spotkałem się z byłym kolegą ze studiów (tzn. już nie studiujemy razem - przeniósł się na Infę, bo to mózg jest generalnie) i dowiedziałem się, że to, że Teklak już nic nie pisze to ściema jest głęboka, tylko, że chłopak poddał się presji otoczenia sieciowego i założył bloga normalnie.

Dostałem od Konrada adres, wrzuciłem go po lewej i od kilku godzin czytam, i jakkolwiek jest to odstresowujące i wręcz katartyczne, to nie robi mi jednak dobrze na cierpliwość. I w takim właśnie teklakowym tonie będzie ta notka, wydarzeniami dnia dzisiejszego zainspirowana.

1. Będzie o Microsofcie. Ojciec mnie dzisiaj poprosił, żebym mu pomógł napisać w VB4App funkcję tworzącą windowsowe skróty. Tutaj należy się odrobina wyjaśnienia - ojciec mój (dla tych, co nie wiedzą) pisze programy. A programy, jak wiadomo, na współczesnych komputerach, muszą mieć wielce wypasione skróty na pulpicie, w Menu Start, w quicklaunchu i generalnie wszędzie, gdzie się da, bo inaczej biedni szarzy użytkownicy komputerów nie wiedzą, co jest grane.

Ale wystawcie sobie, że w tym pie...nym Visual Basicu, jednym z ukochanych dzieci Billa Bramy, ni chu*a nie da się znaleźć żadnej sensownej funkcji do tworzenia skrótów. Mój ojciec szukał długo i intensywnie (a dodać należy, że szukał w Offisie wersji 95) i nic takiego nie znalazł. Pierwszym idiotyzmem M$oftu jest więc brak sensownej funkcji tworzącej skróty. Drugim - choć to bardzo w ich stylu - absolutna niemożliwość dotarcia do jakiejś sensownej specyfikacji formatu .LNK. Skutkiem tego - znaleźliśmy gdzieś na sieci nieoficjalną specyfikację tegoż formatu, napisaną przez jakiegoś fanatyka po badaniu bajt po bajcie kilkuset różnych skrótów. I w oparciu o ten fan-art (który zresztą osobiście tłumaczyłem na język nam ojczysty) mój ojciec budował tak samo, bajt po bajcie, skróty do swoich aplikacji.

I wszystko byłoby cacy, gdyby nie pieprzony w dupę kopany Windows Vista, który posłał wszystkie te starania do piachu. Bo teraz stringi w plikach skrótów są kodowane w Unicode, więc żeby znów nauczyć się budować skróty z atomów trzeba by było poświęcić kilkaset godzin na badania tego zjebanego formatu.

Stał więc przed nami raz jeszcze problem tworzenia skrótów. Na szczęście mój ojciec, w międzyczasie, postanowił nieco pójść z duchem czasu i wreszcie przenieść swoje programy na platformę bardziej nowoczesną. Co prawda uczynił tylko jeden krok i przeniósł się na Office'a 97 (choć usilnie namawiałem go, żeby od razu poszedł w 2000), ale już otworzyło to przed nami trochę nowych możliwości. W sprawie rozwiązania problemów przeszukałem kilkadziesiąt stron -od MSDNa, przez fora developerskie i programistyczne na bazach kodów kończąc. I niesamowicie zdziwiło mnie to, że na wielu zupełnie różnych stronach - polskich, rosyjskich i zachodnich - znalazłem bardzo wspólną opinię, że NAJPROSTSZYM sposobem utworzenia skrótu pod Windowsem w VB jest - uwaga - umieszczenie pliku docelowego w "Recent Documents", a następnie odnalezienie tego skrótu i przegranie go gdzie tam się chce go umieścić.

Dacie wiarę?

Na szczęście poszukałem głębiej i znalazłem sensowną funkcję tworzenia skrótów, tylko pytanie podsumowujące brzmi: dlaczego ci kretyni nie zatroszczyli się o umieszczenie tak przecież podstawowej funkcji w całkiem domyślnej dla takich zagadnień bibliotece, jaką jest shell32.dll? Tylko wysłali ją do jakiegoś zadupiastego wshom.ocx?

2. A teraz będzie o Kerfurze. Byłem tam dziś na moich regularnych zakupach domowych, i zobaczyłem, że wielkie beczki z kapustą kiszoną i takimiż ogórkami są teraz oddzielone od przechodniów szybką, która uniemożliwia im samoobsługę i skazuje na konieczność poproszenia pani ważącej o nałożenie zadanej ilości zadanego towaru. Pozytyw tego jest taki, że przynajmniej klienci się nie upierdzielą śmierdzącą kapustą kiszoną, tylko zrobi to za nich miła (czasem) pani.

Wszystko fajnie, gdyby to był pierwszy raz, kiedy coś takiego zostało wprowadzone. Tylko, że ja to widzę już po raz prawie dwucyfrowy. Pierwszy raz przyjąłem tą innowację uradowany, że nie muszę się babrać w tym świństwie (które lubię, generalnie, ale niekoniecznie chcę się w tym kąpać). Do czasu, jak nie przyszło mi poprosić o pomoc pani, która jest jedna na cztery wagi i cztery beczki z towarem kiszonym. Bo jedna taka osoba, jak ja, która prosi o półtora kilograma kapusty kiszonej, powoduje ogromny zastój w kolejkach do ważenia, przez co cały proces jest wysoce nieefektywny.

I pewnie dlatego jakiś tydzień później było po staremu. A kolejny tydzień później znów były szybki. A potem nie. A potem tak. I taki cykl trwa najwidoczniej do dziś. Dlatego moje pytanie podsumowujące tą część brzmi: dlaczego do jasnej cholery nie zdecydują się raz na zawsze na jedną z opcji? Albo oddać władzę w ręce ludu, dorzucając w bonusie papierowe ręczniki, co usprawni pracę i zadowolenie klientów, albo zamknąć dostęp do beczek na wieki wieków, ale postawić przy wagach ze dwie osoby, żeby wspólnie ważenie i obsługa klienta szła szybciej.

Tyle marudzenia na dziś. Spuściłem z siebie nagromadzone powietrze i mogę iść spać :)


04 października 2007

Ajschylos 9/11

Już dawno się noszę z tą notką, żeby sprawiać wrażenie, że robię bardziej treściwe rzeczy w życiu, niż się wydaje na pierwszy rzut oka :)

A więc byłem w teatrze. Zadzwoniła (jakieś dwa tygodnie temu) Sonia i powiedziała, że ma darmową wejściówkę na "Oresteję" wg. Ajschylosa, z Dymną, w Teatrze Starym. No to się załapałem.

Przez większą część sztuki czułem, że po powrocie do domu, przed pójściem spać, będę chyba musiał odstresować się i uspokoić jakimś lekkim filmem, np. "Requiem dla snu" albo "Lśnieniem". Generalnie było ciężko - głośna, niepokojąca muzyka w scenach mordów, krew się leje, beszczeszczone
zwłoki na scenie, Orestes jako fan amerykańskich komiksów (Punisher), jego siostra jako nienormalna nastolatka z japońskiej popkultury (szkolny mundurek- including krótka spódniczka, rzecz jasna - i ten psychopatyczny sposób bycia, vide "Krąg", pierwszy "Kill Bill" czy naprawdę dużo różnych hentai anime), Ajgistos jako typowy psychopatyczny morderca (American Psycho się kłania do samej ziemi), wreszcie - chór zrobiony na biznesmenów upadłych razem z wieżami World Trade Center (jeszcze obsypani gruzem). To wszystko w naprawdę odjechanej, współczesnej scenografii, z dodatkiem dwudziestominutowych wieszczeń Kasandry, brzmiącej orgiastyczno-horrorycznie. Naprawdę potrzebowałem czegoś lekkiego...

I wtedy przyszedł Deus eX Machina.

Z tyłu sceny były wysokie schody, prowadzące do zawieszonych w powietrzu drzwi. Obok schodów wisiała wielka tablica okrągłych punktów. Przez całą sztukę domyślałem się, że te schody i te lampki (bo domyśliłem się, że to lampki) odegrają swoją rolę dopiero w finale, gdy w ich świetle po tychże schodach zbiegnie jakiś Zeus czy inna cholera, by poczęstować kogoś błyskawicą. Okazało się, że miałem rację, ale nie do końca. Po schodach nie zbiegł bowiem Zeus, tylko... Robbie Williams, by zaśpiewać piosenkę "Feel" (którą bardzo lubię). A potem przyszła Atena, zrobiona na prezenterkę telewizyjną, i Eurynie, zrobione na gwiazdy pop, i odbył się sąd nad Orestesem, zrobiony na telewizyjny plebiscyt na poziomie festiwalu (tfu, tfu) Eurowizji.


Sonia była wstrząśnięta, a nawet i zmieszana. Zszokowana jeździła po Janu Klacie (reżyserze) w tę i z powrotem przez resztę wieczoru. A ja, choć chciałem, nie mogłem jakoś zgodzić się z jej opiniami (że teatr polski umiera, że niedługo nie będzie już czego oglądać ani w czym grać, że marność nad marnościami i wszystko marność...) zgodzić, bo, co tu ukrywać, mnie się podobało. Ja się na "Orestei" dobrze bawiłem.

Trochę niepokojący był jednak fakt, że przez większość sztuki (aż do finału) chciałem sobie wykłuć oczy, bo wszyscy na scenie się mordowali, krew lała się strumieniami, a muzyka była po prostu chora, a mi w głowie pozostał głównie Robbie Williams i wielki show uczyniony z sądu nad Orestesem. I dopiero, gdy Sonia stwierdziła, że w tej sztuce nie było ani grama emocji, mnie tknęło.

Że przecież ten Orestes z jego sztucznym krokiem, jego obietnicami zemsty, wygłaszanymi modulowanym na Wielkiego Mściciela głosem, wreszcie ten Punisher w jego ręku, a potem całe to multimedialne przedstawienie i goły tyłek młodego Peszka na zakończenie - że tak miało być. Że to było w całości zamierzone. Ta sztuka nie była wcale o Orestesie i Klitajmestrze i generalnie o kimkolwiek, kto w tej sztuce kogokolwiek zabija, tylko była o nas, którzy patrzymy na to i świetnie się bawimy. Nie myślimy o tym, że ktoś kogoś zamordował i ciągnie jego zwłoki przez scenę, tylko o tym, jak to wszystko razem fajowo wygląda, Atena ma super kieckę, a my próbujemy tak przekrzywić głowę, żeby wypatrzyć, czy i jaką bieliznę nosi Elektra pod tą swoją spódniczką.

Wiele moich przemyśleń na temat spektaklu stunelowała ciekawa recenzja, którą znalazłem na necie w poszukiwaniu pełnego tekstu trylogii Ajschylosa (chciałem wiedzieć, ile tam było autentycznego Ajschylosa, bo zadziwiające było, jak wersety rymowane - a więc brzmiące autentycznie - idealnie wpasowują się w obraz dzisiejszych mediów i spokojnie mogłyby być wygłaszane przez współczesnych prezenterów TV i nikt by nawet na rymy, dytramby i trocheje nie zwrócił uwagi). I ucieszyło mnie, jak celnie udało mi się zamysł Klaty odczytać.

Ach, i na koniec - szanuję Dymną jako osobę, nie wiem zupełnie natomiast, jaką jest aktorką. Natomiast w "Orestei" specjalnie mnie nie zachwyciła (oprócz głosu - potęga...). Dużo ciekawszy był dla mnie jednak tytułowy bohater.

02 października 2007

Dzień chłopaka

Jak zwykle był dwa dni temu i jak zwykle nikt o nim nie pamiętał, a już najmniej - ja ;) Bo też trzeba przyznać, że o ile Walentynki czy Dzień Kobiet są zaryte dość głęboko w zbiorowej świadomości - odpowiednio - zachodnio-konsumenckiej i postkomunistycznej, to jednak Nasze Święto jest jeszcze boleśnie pomijane ;)

Ale ja tak sobie tylko marudzę z przymrużeniem oka i tak naprawdę wcale tak nie uważam. Zwłaszcza, że dzisiaj zdałem sobie sprawę, że dotychczas Moja Lepsza Połówka zawsze pamiętała o tym dniu z dużym wyprzedzeniem (ona generalnie pamięta o wszystkich ważnych dniach, nie tylko naszych, z dużym wyprzedzeniem, i to bez angażowania MS Outlooka, Google Calendara czy przypomnień w komórce, co dla mnie stanowi tajemnicę i kolejny powód do podziwiania jej), ale w tym roku otrzymałem najlepszy z możliwych prezentów tego dnia i z tej okazji.

Prezentem tym był bezpieczny i cało-zdrowy powrót Ani z Indi :) Mimo zagubionego bagażu (zdarza się przy lotach z przesiadkami) i początkowych problemów z re-adaptacją do polskich warunków (m.in. relatywnie niewysoka temperatura, relatywnie bezpieczne dla pieszych ulice i relatywny brak wszechobecnego smrodu), Ania jest już z nami, przepełniona wrażeniami, niesamowitymi doświadczeniami i z mnóstwem historii do opowiadania :)

Przytłoczony okolicznościami

<toxicfrog> My gaming machine is running 2k at the moment, but I may have to downgrade to XP in the near future, or make it a dual boot.
<logiforce> Downgrade to XP ? :S
<logiforce> 2k is older then XP. It is called upgrading.
<toxicfrog> LogiForce: going from "bad" to "worse" is not an upgrade even if "worse" was released after "bad".

Moja kuzynka Kasia, która pracuje w agencji reklamowej "DEMO", w imieniu tejże agencji wynajęła mnie, abym zmontował im filmik integracyjny na jakąś ich firmową imprezę. Ćwiczenie z montażu zapowiadało się dość ciekawie, ale okazało się, że przyjęcie tego zlecenia pociągnęło za sobą mnóstwo technicznych konsekwencji.

Pomijam już historie pożyczenia od Viggena adaptera FireWire na PCI, bezsensownego zakupu kabla s-video i problemów z kodekiem DV. Najgorsze jednak, że gdy po tych wszystkich problemach z podłączeniem kamery do komputera i znalezienia odpowiednich kodeków i driverów i po zgraniu (cudem jakimś, którego nie pojmę do końca życia) surowego materiału na dysk (ach, mój nowy koffany dysk 300-gigowy :) okazało się, że za nic w świecie mój Adobe Premiere nie chce mi pozwolić na utworzenie filmu w formacie DV ani nawet na utworzenie filmu w dowolnym innym formacie ale opartego na materiale w tym formacie.

Toczyłem z nim boje straszne, przeinstalowywałem co tylko się dało - kodeki, drivery, samego Adobe'a - przekląłem Microsoft (bo kogo innego w sumie?) do ósmego pokolenia wstecz, padło wiele brzydkich słów pod adresem mojego komputera, ale nic to wszystko nie dało. Na dodatek mój komputer zaczął wyprawiać dziwne rzeczy - bardzo łatwo się zamyslał w stopniu nie pozwalającym na sensowne z niego korzystanie.

Wreszcie podjąłem się czynu iście desperackiego (to pewnie przez te "Desperate Housewives", które aktualnie oglądam) - postanowiłem odśmiecić kompa z całego tego nagromadzonego przez ponad dwa lata syfu. Postanowiłem zreinstalować system...

Oto więc, po sześciu latach od premiery, choć już jakiegoś roku hula po najnowszych maszynach Windows Vista, ja zainstalowałem po raz pierwszy na poważnie Windowsa XP. Uznałem, że jest bardziej przyjazny multimediom niż 2000, na którym dotychczas przez cały czas pracowałem, i może on pozwoli mi wreszcie obrobić i zmontować materiał, który już nie może się tego doczekać.

I z radością muszę stwierdzić, że wszystko pięknie działa :) Bardzo długo odwlekałem ten decydujący moment odpalenia Adobe'a i zaimportowania do niego materiałów, bo gdyby coś nie wyszło, to ja bym się literalnie załamał, ale w końcu odważyłem się - i działa....

Co za ulga. A teraz - do pracy :)