Bardzo brytyjska piosenka na bardzo brytyjskie wakacje. Tak, jak "Come Along" Tityo na zawsze pozostanie dla mnie piosenką wakacji '01, tak piosenką tych wakacji jest "Monster" grupy o swojskiej nazwie The Automatic :)
Usłyszałem ją pierwszego dnia pobytu w UK w jakimś sklepie czy barze, i chodziła za mną - a szczególnie ten niesamowicie chwytliwy refren - przez całe ponad dwa miesiące.
Posłuchajcie, obejrzyjcie teledysk (kto pierwszy wypatrzy nawiązanie do Queena dostanie cukierka ;) a gwarantuje, że zaryje się Wam w mózg :)
23 września 2007
22 września 2007
stuck between a rock and a DARKPLACE!
Więc tak: Bartek na swoim blogu napisał o IT Crowd, serialu o informatykach, a ja, wyszukując to na IMDb, wypatrzyłem, że jest to dzieło autorstwa niejakiego Richarda Ayoade'a, z którym już miałem styczność jakiś czas temu, i o tym niezapomnianym doświadczeniu chciałbym Wam dziś napisać.
A więc Garth Marenghi jest pisarzem horrorów, autorem na miarę co najmniej Stephena Kinga, autorem dzieł takich jak Slicer, Slasher, R.I.P.P.E.R i Slicer IV. W latach 80-tych Garth napisał scenariusz, wyreżyserował, zagrał i wyprodukował (z udziałem swojego wydawcy, Deana Lernera) serial Garth Marenghi's Darkplace, który był tak mocny, kontrowersyjny i miał taką siłę oddziaływania na wyobraźnię widzów, że MI8 (trzy piętra nad MI6) zawiesiło jego pokazy w brytyjskiej telewizji na ponad 20 lat. Dopiero w 2004 roku mógł Garth Marenghi pokazać swoje wiekopomne dzieło szerokiej publiczności...
Wyobraźcie sobie horrorowy serial o szpitalu, coś w stylu "Królestwa" Von Triera. A teraz wyobraźcie sobie, że twórcy tegoż serialu popełniają WSZYSTKIE możliwe błędy, jakie filmowcy mogą popełnić - od scenariuszowych (abstrahując od absolutnie absurdalnych fabuł odcinków weźmy choćby zwykłe problemy z ciągłością), poprzez dźwiękowe (np. brak synchronizacji obrazu z dźwiękiem) i montażowe (... nie, to po prostu trzeba zobaczyć...) skończywszy na fatalnie tragicznym i potwornym aktorstwie (głównie w wykonaniu Deana Learnera, którego gra właśnie rzeczony Richard Ayoade). I wszystko to jest oczywiście od początku do końca zamierzone i zaplanowane.
Poleciłem ten serial Sylwii - kobiecie, która prowadzi warsztaty filmowe dla różnych grup wiekowych - bo tak naprawdę jest to świetny materiał edukacyjny pt. "patrz na to i rób odwrotnie", naprawdę, można oglądać go scena po scenie i wyłapywać te błędy i mieć z tego nie tylko świetną frajdę, ale też nauczyć się, na co trzeba przy realizacji dowolnego filmu uważać.
Doprawdy, polecam wszystkim, lubiącym zabawę kinem - nie tylko tworzenie, ale samo chłonięcie i wyłapywanie szczegółów. Jest tego niestety tylko sześć 25-minutowych odcinków, ale dzięki temu nie zabierze Wam to połowy życia, a naprawdę warto się z tym zapoznać.
A więc Garth Marenghi jest pisarzem horrorów, autorem na miarę co najmniej Stephena Kinga, autorem dzieł takich jak Slicer, Slasher, R.I.P.P.E.R i Slicer IV. W latach 80-tych Garth napisał scenariusz, wyreżyserował, zagrał i wyprodukował (z udziałem swojego wydawcy, Deana Lernera) serial Garth Marenghi's Darkplace, który był tak mocny, kontrowersyjny i miał taką siłę oddziaływania na wyobraźnię widzów, że MI8 (trzy piętra nad MI6) zawiesiło jego pokazy w brytyjskiej telewizji na ponad 20 lat. Dopiero w 2004 roku mógł Garth Marenghi pokazać swoje wiekopomne dzieło szerokiej publiczności...
Wyobraźcie sobie horrorowy serial o szpitalu, coś w stylu "Królestwa" Von Triera. A teraz wyobraźcie sobie, że twórcy tegoż serialu popełniają WSZYSTKIE możliwe błędy, jakie filmowcy mogą popełnić - od scenariuszowych (abstrahując od absolutnie absurdalnych fabuł odcinków weźmy choćby zwykłe problemy z ciągłością), poprzez dźwiękowe (np. brak synchronizacji obrazu z dźwiękiem) i montażowe (... nie, to po prostu trzeba zobaczyć...) skończywszy na fatalnie tragicznym i potwornym aktorstwie (głównie w wykonaniu Deana Learnera, którego gra właśnie rzeczony Richard Ayoade). I wszystko to jest oczywiście od początku do końca zamierzone i zaplanowane.
Poleciłem ten serial Sylwii - kobiecie, która prowadzi warsztaty filmowe dla różnych grup wiekowych - bo tak naprawdę jest to świetny materiał edukacyjny pt. "patrz na to i rób odwrotnie", naprawdę, można oglądać go scena po scenie i wyłapywać te błędy i mieć z tego nie tylko świetną frajdę, ale też nauczyć się, na co trzeba przy realizacji dowolnego filmu uważać.
Doprawdy, polecam wszystkim, lubiącym zabawę kinem - nie tylko tworzenie, ale samo chłonięcie i wyłapywanie szczegółów. Jest tego niestety tylko sześć 25-minutowych odcinków, ale dzięki temu nie zabierze Wam to połowy życia, a naprawdę warto się z tym zapoznać.
19 września 2007
Pan Domu i jego pies
Dialog miesiąca (z pozdrowieniami dla Ghanburighana) wykonają dla Państwa Peter Griffin (znany co poniektórym jako Family Guy) i jego pies, Brian:
Uwielbiam Family Guya, dlatego też po lewej, w dziale The Right Stuff umieszczam linka do wszystkich odcinków do obejrzenia na sieci :)
WNĘTRZE. KUCHNIA - DZIEŃ.
PETER GRIFFIN je śniadanie - płatki z mlekiem. BRIAN siedzi obok i czyta gazetę.
KONIEC.
PETER GRIFFIN je śniadanie - płatki z mlekiem. BRIAN siedzi obok i czyta gazetę.
KONIEC.
Uwielbiam Family Guya, dlatego też po lewej, w dziale The Right Stuff umieszczam linka do wszystkich odcinków do obejrzenia na sieci :)
18 września 2007
Słowem wyjaśnienia
Kilka miesięcy temu Łoś i Leszcz założyli blogi, a ja się usilnie zastanawiałem, kiedy oni znajdują na nie czas. Obydwaj mają dziewczyny (wtedy - teraz to jeden z nich ma nawet żonę ;), obydwaj mają studia, pracę... kiedy oni znajdują czas na pisanie i redagowanie bloga?
I wtedy mnie uderzyło, że właśnie dlatego mają czas, że mają pracę. I wtedy też wiedziałem już, że gdy ja będę miał pracę, też założę bloga.
Wyszło jednak tak, że trochę wyprzedziłem swoje przewidywania i założyłem bloga już teraz, mimo, że jeszcze pracy nie mam (stałej - jakieś tam dorywcze zleconka są, a co do stałej - jestem w trakcie przygotowań do szukania), ale na swoje wytłumaczenie mogę podać drugą sytuację, w której - jak zauważyłem - "każdy" zakłada bloga. Mianowicie wszyscy (prawie), których znam a którzy wyjechali na różne Erasmusy i inne stypendia, także pozakładali blogi (Kasia, Zosia...), a ponieważ ja wyjechałem do Anglii na wakacje, to już tam będąc miałem ochotę założyć bloga zamiast pisać mejle - nie dlatego, że nie lubię pisać mejli, tylko dlatego, że ciężko było określić listę adresatów.
Założyłem więc mojego koffanego blogaska zaraz po powrocie, jako miejsce, gdzie będę mógł wykrzyczeć co mi ślina na palce przyniesie - a to na temat jakiegoś filmu czy płyty, a to na tematy bardziej życiowe i ważne, a to na tematy bardzo przyziemne, jak na przykład ten blog ;)
Co do adresu natomiast - zdaję sobie sprawę, że adres, który zająłem bardziej pasowałby do XaveXa i niniejszym obiecuję wszem i wobec, Xaveksie, że jeśli kiedyś będziesz chciał założyć swojego (tudzież: Waszego) koffanego blogaska, to odstąpię Ci adres, jesli tylko będziesz chciał, a sam przeniosę się wtedy np. pod http://dlaczego-lodowka.blogspot.com :)
Miłej lektury życzę od dziś do końca trwania tej przygody :)
I wtedy mnie uderzyło, że właśnie dlatego mają czas, że mają pracę. I wtedy też wiedziałem już, że gdy ja będę miał pracę, też założę bloga.
Wyszło jednak tak, że trochę wyprzedziłem swoje przewidywania i założyłem bloga już teraz, mimo, że jeszcze pracy nie mam (stałej - jakieś tam dorywcze zleconka są, a co do stałej - jestem w trakcie przygotowań do szukania), ale na swoje wytłumaczenie mogę podać drugą sytuację, w której - jak zauważyłem - "każdy" zakłada bloga. Mianowicie wszyscy (prawie), których znam a którzy wyjechali na różne Erasmusy i inne stypendia, także pozakładali blogi (Kasia, Zosia...), a ponieważ ja wyjechałem do Anglii na wakacje, to już tam będąc miałem ochotę założyć bloga zamiast pisać mejle - nie dlatego, że nie lubię pisać mejli, tylko dlatego, że ciężko było określić listę adresatów.
Założyłem więc mojego koffanego blogaska zaraz po powrocie, jako miejsce, gdzie będę mógł wykrzyczeć co mi ślina na palce przyniesie - a to na temat jakiegoś filmu czy płyty, a to na tematy bardziej życiowe i ważne, a to na tematy bardzo przyziemne, jak na przykład ten blog ;)
Co do adresu natomiast - zdaję sobie sprawę, że adres, który zająłem bardziej pasowałby do XaveXa i niniejszym obiecuję wszem i wobec, Xaveksie, że jeśli kiedyś będziesz chciał założyć swojego (tudzież: Waszego) koffanego blogaska, to odstąpię Ci adres, jesli tylko będziesz chciał, a sam przeniosę się wtedy np. pod http://dlaczego-lodowka.blogspot.com :)
Miłej lektury życzę od dziś do końca trwania tej przygody :)
17 września 2007
Charity Shops
Po lewej macie (na razie) listę najgłupszych rzeczy w Anglii, z której wróciliśmy po ponad dwumiesięcznym pobycie. Ale oprócz kilku naprawdę kretyńskich pomysłów jest w UK kilka idei i inicjatyw naprawdę dobrych i godnych propagowania.
Jedną z nich są Charity Shopy.
Jest ich w Anglii i Irlandii naprawdę dużo, i wiele z nich należy do różnych sieci, z których każda ma inny cel dobroczynny - jedne zbierają na głodne i biedne dzieci w krajach Trzeciego Świata (Oxfam), inne nad badania nad rakiem (Marie Curie Cancer Care), jeszcze inne na walkę z chorobami serca (British Heart Foundation) albo na znane wszystkim organizacje ogólnoświatowe (Salvation Army, Amnesty International). Instytucje Charity Shopów odkryliśmy z Anią już rok temu, kiedy to Moja Lepsza Połowa zakupiła w Oxfamie kozę dla jednej z afrykańskich wiosek, a w tym roku trafiło nam się mieszkanie tuż obok jednej z najważniejszych Bristolskich ulic, Gloucester Road, na której mieścił się co najmniej jeden sklep każdej z wymienionych organizacji plus jeszcze kilka, których zwyczajnie nie pamiętam, tyle ich było.
W Charity Shopach każdy może znaleźć coś dla siebie - są tam ubrania, zabawki, książki, płyty, filmy na kasetach VHS a czasem nawet na DVD. Wszystko to oddają tam ludzie, którym te rzeczy są już niepotrzebne, a którzy chcą zrobić coś dobrego. I takie samo poczucie mają kupujący tam - za niewielkie pieniądze można zakupić tam coś naprawdę fajnego, a do tego ma się poczucie, że dokłada się swoje ziarnko do innych ziarenek.
I ja osobiście, z własnego doświadczenia powiem Wam, że gdy będziecie w UK albo Irlandii, wchodźcie do KAżDEGO mijanego Charity Shopu i naprawdę przeglądajcie zawartość, bo kto wie, czy w tym, który właśnie minęliście i do którego nie zajrzeliście, nie było prawdziwej perełki - czy to ciucha, czy płyty, czy książki - której szukacie od lat, albo nawet nie szukacie w ogóle, bo nie przyszło Wam do głowy, że kiedykolwiek zobaczycie to coś na własne oczy. A możecie znaleźć to właśnie w Charity Shopie i to za naprawdę śmieszne pieniądze...
Na koniec, na zachętę - kilka rzeczy, które ja miałem szczęście znaleźć w tym roku w Charity Shopach:
Polecam.
Jedną z nich są Charity Shopy.
Jest ich w Anglii i Irlandii naprawdę dużo, i wiele z nich należy do różnych sieci, z których każda ma inny cel dobroczynny - jedne zbierają na głodne i biedne dzieci w krajach Trzeciego Świata (Oxfam), inne nad badania nad rakiem (Marie Curie Cancer Care), jeszcze inne na walkę z chorobami serca (British Heart Foundation) albo na znane wszystkim organizacje ogólnoświatowe (Salvation Army, Amnesty International). Instytucje Charity Shopów odkryliśmy z Anią już rok temu, kiedy to Moja Lepsza Połowa zakupiła w Oxfamie kozę dla jednej z afrykańskich wiosek, a w tym roku trafiło nam się mieszkanie tuż obok jednej z najważniejszych Bristolskich ulic, Gloucester Road, na której mieścił się co najmniej jeden sklep każdej z wymienionych organizacji plus jeszcze kilka, których zwyczajnie nie pamiętam, tyle ich było.
W Charity Shopach każdy może znaleźć coś dla siebie - są tam ubrania, zabawki, książki, płyty, filmy na kasetach VHS a czasem nawet na DVD. Wszystko to oddają tam ludzie, którym te rzeczy są już niepotrzebne, a którzy chcą zrobić coś dobrego. I takie samo poczucie mają kupujący tam - za niewielkie pieniądze można zakupić tam coś naprawdę fajnego, a do tego ma się poczucie, że dokłada się swoje ziarnko do innych ziarenek.
I ja osobiście, z własnego doświadczenia powiem Wam, że gdy będziecie w UK albo Irlandii, wchodźcie do KAżDEGO mijanego Charity Shopu i naprawdę przeglądajcie zawartość, bo kto wie, czy w tym, który właśnie minęliście i do którego nie zajrzeliście, nie było prawdziwej perełki - czy to ciucha, czy płyty, czy książki - której szukacie od lat, albo nawet nie szukacie w ogóle, bo nie przyszło Wam do głowy, że kiedykolwiek zobaczycie to coś na własne oczy. A możecie znaleźć to właśnie w Charity Shopie i to za naprawdę śmieszne pieniądze...
Na koniec, na zachętę - kilka rzeczy, które ja miałem szczęście znaleźć w tym roku w Charity Shopach:
- film "The Plague Dogs" (na podstawie Richarda Adamsa) na DVD, nigdy nie myślałem, że kiedykolwiek go zobaczę. £3
- płyta "Older" George'a Michaela, £1.75
- soundtrack Vangelisa do "Alexandra", oryginalna cena £18.99, kupiłem za £2
- soundtrack The Dust Brothers do "Fight Clubu", £2.50
Polecam.
16 września 2007
IndiAnia Jones
To whom it may concern:
Ania cało i zdrowo dotarła do Delhi, wylądowała i już jest w hotelu. Żyje, ma się dobrze, już narzeka na upał (no, i oczywiście tęskni :) my za Nią też, nieprawdaż? :) i zaczyna swoją wielką przygodę, wymarzoną podróż i spełnienie jednego ze swoich największych marzeń :)
I'll keep you all informed.
Ania cało i zdrowo dotarła do Delhi, wylądowała i już jest w hotelu. Żyje, ma się dobrze, już narzeka na upał (no, i oczywiście tęskni :) my za Nią też, nieprawdaż? :) i zaczyna swoją wielką przygodę, wymarzoną podróż i spełnienie jednego ze swoich największych marzeń :)
I'll keep you all informed.
:: Należy do:
Krótko,
Moja Lepsza Połowa,
Wojaże
15 września 2007
13 września 2007
12 września 2007
Order of the Stick
Lipton, kolega ze studiów z drużyny erpegowej, podrzucił mi linka do świetnego komiksowego stripa. Polecam wszystkim, którzy erpegami się bawią lub bawili - przeczytajcie parę pierwszych, żeby się wciągnąć w akcję, a nie pożałujecie :)
Linka znajdziecie z boku, w nowym dziale "the right stuff".
Linka znajdziecie z boku, w nowym dziale "the right stuff".
11 września 2007
Sir Galahad zmężniał
Nie minęło nawet kilka godzin od powrotu z Wysp z całym zestawem muzycznych odkryć, podrzuconych przez flatmate'a z Bristolu, Alexandra (wśród nich najciekawszy jest zespół Isis, o którym też niedługo), kiedy XaveX podrzucił mi najnowszą płytę Galahada "Empires Never Last".
Słucham jej praktycznie w kółko już od trzech dni i muszę przyznać, że pierwszy raz od dobrych trzech lat jestem naprawdę oczarowany płytą czysto neo-prog-rockową. Ostatnią taką płytą, w której się zakochałem, był "Universal Migrator, Part I: The Dream Sequencer" Ayreona. Słuchałem jej długo, często i intensywnie, a potem przez parę lat nic z tego gatunku nie mogło mnie naprawdę porwać. Był nowy Pendragon, nowa Arena, nowe IQ, ale wszystko jakoś wpadało jednym uchem by zaraz wypaść drugim. Te trzy lata spędziłem na nadrabianiu zaległości w klasyce (Yes, Porcupine Tree, ostatnio wreszcie The Beatles) i muzyce dużo lżejszej (Magenta, Curved Air) albo cięższej (The Mars Volta, Riverside), niż rock neo-progresywny. Teoretycznie było jeszcze Millenium, ale to krakowska grupa, więc się nie liczy.
16 lat dzieli "Empires Never Last" od pierwszej płyty Galahada, "Nothing is Written", płyty, którą poznałem swego czasu całkiem dobrze, którą lubię, ale która zawsze wydawała mi się trochę za spokojna, taka pastelowa. Tylko otwierający utwór - rewelacyjny "Face to the Sun" - miał wszystko co należy, a przede wszystkim ten pazur, który tak w muzyce rockowej lubię. Pozostałe były też fajnie, ale na dłuższą metę trochę nawet mdłe.
Dlatego z wielką radością stwierdziłem, że przez tych 16 lat (Galahad rzecz jasna wydał po drodze kilka albumów, ale ja ich nie słyszałem, więc nie wiem, jak to wyglądało) Galahad dojrzał i brzmi naprawdę dobrze - na tyle głośno, żeby wyzwolić tą energię, jaką w sobie niesie, ale nie zbyt głośno, żeby być uznanym za łomot czy nieskładny hałas.
A jak ktoś w ogóle nie lubi rocka, gitary go przerażają albo po prostu wolą coś lżejszego, niech posłuchają samego tylko otwierającego utworu. Przepiękny.
Słucham jej praktycznie w kółko już od trzech dni i muszę przyznać, że pierwszy raz od dobrych trzech lat jestem naprawdę oczarowany płytą czysto neo-prog-rockową. Ostatnią taką płytą, w której się zakochałem, był "Universal Migrator, Part I: The Dream Sequencer" Ayreona. Słuchałem jej długo, często i intensywnie, a potem przez parę lat nic z tego gatunku nie mogło mnie naprawdę porwać. Był nowy Pendragon, nowa Arena, nowe IQ, ale wszystko jakoś wpadało jednym uchem by zaraz wypaść drugim. Te trzy lata spędziłem na nadrabianiu zaległości w klasyce (Yes, Porcupine Tree, ostatnio wreszcie The Beatles) i muzyce dużo lżejszej (Magenta, Curved Air) albo cięższej (The Mars Volta, Riverside), niż rock neo-progresywny. Teoretycznie było jeszcze Millenium, ale to krakowska grupa, więc się nie liczy.
16 lat dzieli "Empires Never Last" od pierwszej płyty Galahada, "Nothing is Written", płyty, którą poznałem swego czasu całkiem dobrze, którą lubię, ale która zawsze wydawała mi się trochę za spokojna, taka pastelowa. Tylko otwierający utwór - rewelacyjny "Face to the Sun" - miał wszystko co należy, a przede wszystkim ten pazur, który tak w muzyce rockowej lubię. Pozostałe były też fajnie, ale na dłuższą metę trochę nawet mdłe.
Dlatego z wielką radością stwierdziłem, że przez tych 16 lat (Galahad rzecz jasna wydał po drodze kilka albumów, ale ja ich nie słyszałem, więc nie wiem, jak to wyglądało) Galahad dojrzał i brzmi naprawdę dobrze - na tyle głośno, żeby wyzwolić tą energię, jaką w sobie niesie, ale nie zbyt głośno, żeby być uznanym za łomot czy nieskładny hałas.
A jak ktoś w ogóle nie lubi rocka, gitary go przerażają albo po prostu wolą coś lżejszego, niech posłuchają samego tylko otwierającego utworu. Przepiękny.
10 września 2007
Pierwsze kroki na nowej drodze życia
Niech moim pierwszym krokiem na nowej drodze życia jako posiadacza pierwszego pełnoprawnego bloga (niby miałem już trzy, ale dwa były o muzyce, a jeden był tylko zapisem co zabawniejszych rozmów z GG) będzie wypowiedzenie kilku słów na temat dwojga pewnych bliskich mi ludzi, którzy także stawiają już pierwsze kroki na swojej, teraz już wspólnej drodze życia.
Kasiu, Piotrze, nic nowego ani mądrzejszego do życzeń, które już Wam napisałem i powiedziałem, nie dodam, zwłaszcza, że blog nie jest chyba miejscem do tego odpowiednim. Życzę Wam więc naprawdę miodowego miesiąca (na który macie niecały miesiąc, więc przeżyjcie go tym intensywniej* ;), powodzenia w urządzaniu Waszego nowego/starego gniazdka i obyśmy mogli odwiedzić Was w nim jak najszybciej.
Nie wiem, czemu, ale ciągle mam jakieś takie poczucie, że od teraz życie nie tylko Młodej Pary, ale i nas wszystkich, ich znajomych i przyjaciół, nie będzie już takie same. Może to świadomość, że zaczyna się w naszych życiach czas wielkich deklaracji, takich na całe życie, a Piotrek i Kasia są po prostu pierwszymi z wielu "zaobrączkowanych" (nie pomniejszając ich szczęścia, rzecz jasna) i niedługo nie będziemy się spotykać w grupie przyjaciół, a nawet w grupie par, ale w grupie małżeństw. A potem będą rodzić się dzieci, które jeszcze bardziej potem będą się ze sobą poznawać i bawić, a my, prócz tego, że będziemy nadal przyjaciółmi (co daj Boże, amen), będziemy także rodzicami, wujkami i ciotkami (przyszywanymi lub nie), może rodzicami chrzestnymi...
A do tego wszystkiego dochodzi jeszcze jeden aspekt - Państwo Młodzi mieszkać będą w bloku, w którym mieszkaliśmy kiedyś my wszyscy (no, Łoś mieszkał w bloku obok) i który każde z nas prędzej czy później opuściło, podczas gdy wielu z naszych podwórkowych kolegów tam mieszka do dziś. Ich życia potoczyły się zapewne dalece inaczej od naszych, o czym dokładnie nie wiem, bo kontakt też się urwał. A teraz Państwo Młodzi wracają na te stare śmieci, i my (znów - co daj Boże, amen) będziemy ich tam odwiedzać od czasu do czasu, tym samym także wracając, choć na chwilę, na stare śmieci. I może wtedy dowiemy się, jak toczy się życie tych, których nie widzieliśmy od tak dawna.
Dziwne to wszystko. A najdziwniejsze, że wcale się nie boję, a wręcz nie mogę się doczekać.
Wszystkiego najlepszego raz jeszcze!
------
* jeśli ktoś chce mnie posądzić o bycie nieprzyzwoitym, zaznaczam, że nie TO miałem na myśli.
Kasiu, Piotrze, nic nowego ani mądrzejszego do życzeń, które już Wam napisałem i powiedziałem, nie dodam, zwłaszcza, że blog nie jest chyba miejscem do tego odpowiednim. Życzę Wam więc naprawdę miodowego miesiąca (na który macie niecały miesiąc, więc przeżyjcie go tym intensywniej* ;), powodzenia w urządzaniu Waszego nowego/starego gniazdka i obyśmy mogli odwiedzić Was w nim jak najszybciej.
Nie wiem, czemu, ale ciągle mam jakieś takie poczucie, że od teraz życie nie tylko Młodej Pary, ale i nas wszystkich, ich znajomych i przyjaciół, nie będzie już takie same. Może to świadomość, że zaczyna się w naszych życiach czas wielkich deklaracji, takich na całe życie, a Piotrek i Kasia są po prostu pierwszymi z wielu "zaobrączkowanych" (nie pomniejszając ich szczęścia, rzecz jasna) i niedługo nie będziemy się spotykać w grupie przyjaciół, a nawet w grupie par, ale w grupie małżeństw. A potem będą rodzić się dzieci, które jeszcze bardziej potem będą się ze sobą poznawać i bawić, a my, prócz tego, że będziemy nadal przyjaciółmi (co daj Boże, amen), będziemy także rodzicami, wujkami i ciotkami (przyszywanymi lub nie), może rodzicami chrzestnymi...
A do tego wszystkiego dochodzi jeszcze jeden aspekt - Państwo Młodzi mieszkać będą w bloku, w którym mieszkaliśmy kiedyś my wszyscy (no, Łoś mieszkał w bloku obok) i który każde z nas prędzej czy później opuściło, podczas gdy wielu z naszych podwórkowych kolegów tam mieszka do dziś. Ich życia potoczyły się zapewne dalece inaczej od naszych, o czym dokładnie nie wiem, bo kontakt też się urwał. A teraz Państwo Młodzi wracają na te stare śmieci, i my (znów - co daj Boże, amen) będziemy ich tam odwiedzać od czasu do czasu, tym samym także wracając, choć na chwilę, na stare śmieci. I może wtedy dowiemy się, jak toczy się życie tych, których nie widzieliśmy od tak dawna.
Dziwne to wszystko. A najdziwniejsze, że wcale się nie boję, a wręcz nie mogę się doczekać.
Wszystkiego najlepszego raz jeszcze!
------
* jeśli ktoś chce mnie posądzić o bycie nieprzyzwoitym, zaznaczam, że nie TO miałem na myśli.
Subskrybuj:
Posty (Atom)